W Afganistanie ciągle wrze

W Afganistanie ciągle wrze

Raz w tygodniu do bazy w Remstein odlatuje samolot transportowy wypełniony po brzegi rannymi żołnierzami Korespondencja z Afganistanu Ten konflikt stracił już zainteresowanie mediów – zarówno polskich, jak i zagranicznych. Prawie nie ma go w relacjach telewizyjnych ani radiowych, z rzadka pojawia się w tytułach prasowych, najczęściej w formie krótkich wzmianek. Co zadecydowało o tym, że wojna w Afganistanie „zeszła z afisza”? Bez wątpienia gorący iracki konflikt, z powodu swych rozmiarów i okrucieństwa bardziej przyciągający uwagę opinii publicznej całego świata. Trochę to paradoksalne, zważywszy na globalne poczucie zagrożenia terrorystycznego. Bo przecież Afganistan to matecznik szantażującej świat Al Kaidy… O tym, że w mateczniku nadal wrze, przekonują amerykańskie helikoptery stacjonujące w Bagram, około 50 km od Kabulu. Gdy na obrzeżach bazy wybuchają pociski, kilkanaście potężnych maszyn wzbija się w powietrze. Przewożącym marines transportowcom towarzyszą zwinne śmigłowce szturmowe – wszystkie kierują się w stronę Hindukuszu, potężnego masywu górskiego, otaczającego Bagram. To tam kryją się oddziały talibów rekrutujące coraz to nowych członków z pobliskiego Pakistanu. Co jakiś czas schodzą z gór, by odpalić w kierunku bazy rakiety czy granaty moździerzowe. Galaxy pełen rannych Szczyty Hindukuszu wznoszą się średnio na wysokości 5 tys. m (samo Bagram leży 1,5 tys. m n.p.m.). Geolodzy nazywają to pasmo bramą Himalajów. Amerykańscy żołnierze – przedsionkiem piekła. Do starć w górach dochodzi bowiem niemal każdego dnia. Nikt nie podliczył strat partyzantów (czy – jak kto woli – terrorystów), a o własnych moi amerykańscy rozmówcy nie chcą mówić. Nie jest jednak tajemnicą, że raz w tygodniu do bazy w Remmstein odlatuje jeden z najpotężniejszych samolotów transportowych świata – Galaxy – po brzegi wypełniony żołnierzami udającymi się na dalsze leczenie lub rekonwalescencję. – Ale musimy tu być. Bo tutaj to wszystko się zaczęło… – przekonuje kpt. Michael Filipowicz z armii Stanów Zjednoczonych. Do Afganistanu trafił trzy miesiące temu z sielankowych wręcz Filipin. Lecz, jak zapewnia, z decyzji dowództwa jest zadowolony. – Bo dzięki niej przydam się na coś swojemu krajowi. Patos, z jakim mówi, drażni i wydaje się nienaturalny. Za chwilę jednak wszystko staje się jasne: Michael widział płonące wieże WTC. Jak przyznaje, gniew, który wtedy poczuł, pielęgnuje w sobie do dziś. Z chęcią rozwaliłby kolbę na głowie bin Ladena – deklaruje. A szanse ma ponoć spore. Wśród marines panuje bowiem przekonanie, że „Brodacz” ukrył się w pobliskich górach, korzystając z ochrony talibów. Mizerne rezultaty dotychczasowych poszukiwań nie zniechęcają ani Michaela, ani jego kolegów. Co do tego, że w Afganistanie potrzebne są obce wojska, nie mają wątpliwości także tymczasowe władze tego kraju. Kilkanaście dni temu prezydent Hamid Karzaj zwrócił się do dowództwa NATO z prośbą o dosłanie większej liczby żołnierzy sił pokojowych. Talibowie, ale również lokalni wodzowie plemienni i dawni dowódcy polowi robią bowiem wszystko, by nie dopuścić do planowanych na wrzesień tego roku wyborów parlamentarnych i prezydenckich. Mnożą zamachy przeciwko Afgańczykom z prezydenckiej administracji, obcokrajowcom z misji humanitarnych i organizacji pomagających przeprowadzić wybory. Także zamachy samobójcze, co w Afganistanie jest pewną nowością. Bośniacy padają jak muchy Celem są również cywile – talibowie chcą sterroryzować ludność do tego stopnia, by odechciało się jej brać udział w wyborach. I odnoszą w tym zakresie niemałe sukcesy. Do końca maja br. zarejestrowano 1,5 mln z 6-8 mln uprawnionych do głosowania osób, a z planowanych 4,6 tys. punktów wyborczych powołano tylko 340. Pesymiści zwiastują klęskę wyborów, optymiści wyczekują na kolejne oddziały, które zapewnią ich w miarę bezpieczny przebieg. Już dziś jednak wiadomo, że nie będzie wśród nich Polaków. „Polski nie stać na utrzymywanie poza granicami więcej niż 4 tys. żołnierzy jednocześnie. Dopóki nasze zaangażowanie w Iraku utrzymywać się będzie na obecnym poziomie, nie zwiększymy kontyngentu afgańskiego”, brzmi oficjalne stanowisko MON. Jakieś wojska jednak do Afganistanu przyjadą, o czym świadczy ruch panujący w Bagram. W tej chwili stacjonuje tam blisko 10 tys. żołnierzy – głównie amerykańskich, ale także m.in. australijskich, kanadyjskich, norweskich, duńskich, czeskich i słowackich. Wojskowy ośrodek wygląda

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 27/2004

Kategorie: Świat