Aktorka w stylu zen – rozmowa z Małgorzatą Braunek

Aktorka w stylu zen – rozmowa z Małgorzatą Braunek

Zawsze grałam oszczędnie i nie nadużywałam tzw. środków, ponieważ tak naprawdę nigdy ich nie miałam Rozmawia Katarzyna Szeloch Nigdy nie żałowała pani decyzji o odejściu od aktorstwa u szczytu kariery? – Nie, nigdy. Nie rozmawiajmy o tym, proszę. Jednak pani życie można podzielić na dwa okresy: ten przed odejściem od aktorstwa i po powrocie. Którą z ról darzy pani szczególnym sentymentem? – Za mój pierwszy debiut uważam rolę w filmie Kazimierza Kutza „Skok”. Zagrałam wiejską dziewczynę zakochaną w chłopaku z miasta; to była ważna dla mnie rola i do tej pory bardzo ją lubię. Myślę, że jeżeli aktor mówi, że nie lubi grać jakiejś roli, to znaczy, że jakiś kanał jest zablokowany i po prostu nie ma się dojścia do danej postaci. Jest się wtedy oddzielonym i marzy się, żeby to się skończyło. Co do ról po moim powrocie do aktorstwa, z sentymentem wspominam rolę w Teatrze Telewizji u Łukasza Wylężałka, w spektaklu „Intruz”. Łukasz ma dar widzenia rzeczywistości w krzywym zwierciadle, a mnie się podoba taki dystans. Moim największym marzeniem, które już chyba nigdy się nie spełni, jest rola w komedii, ale nie chodzi o komedię romantyczną. Czy łatwy był powrót do aktorstwa po 20 latach przerwy? – Pierwszy moment był trudny, bo czułam się jak debiutantka i nie byłam pewna, czy jeszcze potrafię grać, czy już nie… Ale potem było wspaniale, bo dzięki tym 20 latom i mojej buddyjskiej praktyce nabrałam dużego dystansu do siebie. Po kilku rolach w Teatrze Telewizji wróciła pani do filmu rolą w „Tulipanach”. Oglądając panią w „Domu nad rozlewiskiem”, można odnieść wrażenie, że gra pani siebie: kobietę pogodzoną z życiem, obecną tu i teraz. – Coś w tym jest. Kiedy patrzę wstecz na moją drogę aktorską, odnoszę wrażenie, że zmierzała ku temu, o czym pani mówi. Zawsze grałam oszczędnie i nie nadużywałam tzw. środków, ponieważ tak naprawdę nigdy ich nie miałam… Nie czuję się aktorką pełnego rzemiosła, dlatego zawsze musiałam bardziej odwoływać się do siebie niż do techniki. Podobnie stało się po przerwie w aktorstwie, bo nawet jeśli się ma bardzo dobry warsztat, to nieużywane przez 20 lat palce pianisty są do niczego – podobnie dzieje się z warsztatem aktorskim. Dlatego musiałam i muszę się odwoływać do siebie, bo nie mam do kogo innego. Zagrała pani rolę Elżbiety Vogler w głośnym spektaklu Krystiana Lupy „Persona. Ciało Simone”. – Nie ukrywam, że jestem wielbicielką talentu Krystiana i jestem mu wdzięczna za zaproponowanie mi tej roli. A ta rola polega na tym, że w niej po prostu… jestem. Pasuje do pani stwierdzenie, że jest pani aktorką w stylu zen? – Tak, myślę, że tak mogłabym powiedzieć. Czy aktorstwo pomaga w pracy nauczyciela zen? – Wszystko, co poszerza nasze horyzonty, jest pomocne, ale proszę zapytać o to moich uczniów. W jednym z wywiadów powiedziała pani: „Często tak się dzieje, że dochodzimy do punktu zwrotnego i wtedy zmiany są konieczne”. Co było punktem zwrotnym? – Punktem zwrotnym było to, że uświadomiłam sobie, że dalej tak nie mogę żyć, choć nie wiedziałam, co stanie się później. Decyzja odejścia z zawodu nie była asekuranctwem, bo nie wiedziałam, w jakim kierunku idę. Ale wtedy właśnie zaczęły się moje poszukiwania. Jak one wyglądały? – Miałam uszy i oczy otwarte. Może było mi łatwiej, bo wiedziałam, że to, czego szukam, to ścieżka duchowa, choć nadal nie wiedziałam, jaka ona ma być. Potem zrozumiałam, że ciągnie mnie na Wschód i że będzie to któraś ze ścieżek wschodniej filozofii. Zaczęłam dużo czytać, obserwować i podróżować. Jeden z mistrzów duchowych powiedział, że z szukaniem własnej ścieżki jest jak z restauracją, bo jeśli nie wiesz, jaka kuchnia ci smakuje, to idź najpierw do jednej restauracji, a potem do drugiej, może do trzeciej i sprawdź, gdzie jedzenie smakuje ci najbardziej. Spotkała pani na swojej drodze wielu reżyserów. Kto miał największy wpływ na pani aktorstwo? – Każdy z reżyserów, z którymi współpracowałam, miał na mnie wpływ, choć każdy z nich reprezentował inną szkołę i styl. Uczyłam się od wszystkich, jednak najwięcej dowiedziałam się od Krystiana Lupy. Bardzo bliskie są mi jego poglądy dotyczące aktorstwa, roli i tego, w jaki sposób szukać tego w sobie, on to nazwał i zweryfikował. Dzięki niemu pewne rzeczy odkryłam, a także potwierdził to, co wiedziałam intuicyjnie. A poza tym uważam, że jest bliski

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 01/2012, 2012

Kategorie: Kultura