Nie plujcie na „Solidarność”

Zapiski polityczne 29 października 2003 r. Martwią mnie pojawiające się nieustannie ataki na to, co było wspaniałą, zaszczytną częścią mego życia, czyli na „Solidarność”. Nawet tak mądre i dobre pismo jak „Dziś” M.F. Rakowskiego ogłosiło ostatnio ostry atak Kazimierza Bartkowiaka na tę siłę polityczną, która jest na pewno raczej chlubą niż zakałą Polski. Należy tylko rozróżniać to, o jakim etapie trwania panny „S” mówimy. Pewien ważny członek rządu AWS-UW powiedział mi kiedyś w szczerej rozmowie, że jeśli sądzę, że rząd RP, którego on jest członkiem, ma coś wspólnego z tą „Solidarnością”, którą obaj współtworzyliśmy i przeżywaliśmy obaj tę „radość wieku”, jaką był I Zjazd NSZZ „Solidarność” w podgdańskiej hali Olivii, to jestem w błędzie, gdyż tamtej „Solidarności” już nie ma i nigdy nie będzie, nad czym można, a nawet należy ubolewać, lecz tak się niestety zdarzyło. Tamta panna „S” był największym w historii Polski udanym zrywem niepodległościowym. Od początku zaistniały na niej skazy, nawet dosyć poważne, pojawiły się istotne błędy w działaniu, ale wszystkim szkodliwym objawom towarzyszyła najpotężniej siła motoryczna przemian, jaka istnieje od początku świata – a jej nazwa brzmi: NADZIEJA. Nasze działania dotknięte były także ogromną wadą, trudno wybaczalną, ale jakże ludzką – a był to ogromny brak rozwagi, którego symbolem były słowa uroczego śląskiego lekkoducha, Andrzeja Rozpłochowskiego, mawiającego: „Panowie, tak musimy przypierdolić, żeby kremlowskie kuranty zagrały „Mazurka Dąbrowskiego””. I jak się okazało, te kremlowskie kuranty zagrały. Wprawdzie nie naszego mazurka, lecz coś dla sporej części Europy ważniejszego. Można tę kremlowską melodię nazwać „Odą do wolności” albo też „Trenem żałobnym na śmierć komunizmu”. Potem przyszedł stan wojenny, dla jednych zgroza, dla drugich, wśród nich także i dla mnie, wybawienie od zbliżającej się nieuchronnie krwawej katastrofy, jaką musiała się stać inwazja Armii Czerwonej w celu poskromienia zbuntowanych Polaczków. Przecież walczylibyśmy z odwiecznym ruskim najeźdźcą, a on poskramiałby nas, jak to miał w odwiecznym zwyczaju, ogniem i mieczem, szybko i bezlitośnie. Nastały nowe lata solidarnościowej chwały. Podziemie, na szczęście nie zbrojne, ale polityczne, przeważnie wydawnicze i szukające poparcia w krajach demokracji. Zdarzały się także wygłupy, jakieś nieudane demonstracje bez szerszego poparcia. Wielu z nas trafiło do kryminałów, co i mnie się przydarzyło, ale wszystkie represje, jakie nas dotknęły, były niczym wobec realnej groźby radzieckiej interwencji, która musiałaby natrafić na nasz zbrojny opór, bo taka jest – i chwała jej – natura Polaków. Skończyły się dni naszej sławy, nadszedł najmądrzejszy w nowożytnej historii Polski akt kompromisu narodowego, czyli obrady Okrągłego Stołu i na tym rola „Solidarności” powinna się była zakończyć, co mądry i przezorny wówczas Lech Wałęsa sugerował. Zdarzył się jeszcze Sejm Mądry, czyli ten kontraktowy, który zdecydował o pokojowej zmianie ustroju naszego państwa, ale szybko zaczęła się walka o władzę, do której stanęła zupełnie do funkcji rządzenia nieprzygotowana „Solidarność”, która w tej walce szybko zagubiła wszystkie tytuły do chwały, zdobyte ongiś w heroicznym okresie. W tej walce prawica polska zagubiła najszlachetniejszą, choć bardzo trudną wartość, jaką jest uznanie odpowiedzialności za państwo – naczelną dyrektywę każdego działania w polityce, zaś panna „S” dokonała absurdalnego wyboru, stała się siłą wiodącą polskiej prawicy i hurtem utraciła to wszystko, za co ją naród tak kochał. Kierownictwo odtworzonego nieudolnie związku zawodowego „Solidarność” dostało się w ręce ludzi całkowicie pozbawionych instynktu państwowego, choć wydawało się im, że to, co ich wyróżnia, było właśnie tym instynktem, gdy w rzeczywistości była to zwyczajna pazerność na władzę i na dostęp do pełnego żłobu. Zaczęła się po ich zwycięstwie wyborczym w roku 1997 pełna i straszliwa „alotyzacja” kraju. Polegała ona na powierzaniu odpowiedzialnych funkcji kierowniczych w państwie ludziom całkowicie nieprzygotowanym do ich pełnienia. Złą sławę zdobył wtedy pan Alot i jego nazwisko stało się symbolem tragicznych dla kraju zdarzeń, jakimi była władza niekompetentnych. Oto wcale niegłupi i uczciwy nauczyciel licealny z Rzeszowa stanął na czele ubezpieczeń społecznych, do czego na całym rozumnym świecie ludzie aspirujący do funkcji kierowniczych muszą się przygotowywać latami. Podobnych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 45/2003

Kategorie: Felietony