Alfabet Baszanowskiego

Alfabet Baszanowskiego

Tylko zwycięstwo ma swoją wymowę – mówi dwukrotny mistrz olimpijski w podnoszeniu ciężarów

Waldemar Baszanowski, jeden z najlepszych zawodników w historii podnoszenia ciężarów, skończył 70 lat. Był jedną z największych gwiazd światowych pomostów. Osiągnął wszystko, co było do zdobycia.
Był dwa razy mistrzem olimpijskim – z Tokio i Meksyku – 27-krotnym rekordzistą świata, pięciokrotnym mistrzem świata i sześciokrotnym mistrzem Europy.
Baszanowski to nie tylko fenomen podnoszenia ciężarów, ale symbol wszystkiego, co w polskim sporcie najlepsze. Dla wielu był niedoścignionym wzorem. Od niego uczono się, jak pracować, a potem jak zwyciężać.
Z okazji 70. urodzin namówiliśmy Waldemara Baszanowskiego – dziś prezydenta Europejskiej Federacji Podnoszenia Ciężarów – na alfabetyczne wspomnienia oraz kilka refleksji na temat obecnych ciężarów.

A
Akademia Wychowania Fizycznego w Warszawie – studia na AWF zawsze były moim marzeniem. Studiowałem na kierunku nauczycielskim, potem doszła specjalizacja z podnoszenia ciężarów. Na studiach rozpocząłem poważne treningi. Praktycznie nigdy z AWF się nie rozstałem. Byłem członkiem Akademickiego Związku Sportowego, potem trenerem, asystentem w instytucje naukowym oraz wykładowcą. Na terenie AWF swoją siedzibę ma też Polski Związek Podnoszenia Ciężarów.

B
Baszanowscy – mój ojciec pochodził z Tucholi, matka z Bydgoszczy. Ja natomiast urodziłem się w Grudziądzu. Po wojnie często zmienialiśmy miejsce zamieszkania. Dlatego zaliczyłem nawet osiem szkół podstawowych. Na dłużej osiedliśmy w Kwidzynie, gdzie ukończyłem technikum mechanizacji rolnictwa. Pamiętam, że na miejskim basenie znajdowała się potężna oś z kołami od wagonów. Ważyła ok. 45 kg. Niejaki Król, najmocniejszy człowiek w Kwidzynie, wyrywał ją jedną ręką. Po kilku próbach wyrywałem ją lewą i prawą ręką.

C
Ciężary – w moim domu nie było tradycji sportowych. Chociaż ojciec, jak przystało na zawodowego przedwojennego podoficera, świetnie jeździł konno.
Ja próbowałem swoich sił w różnych sportach. Lubiłem bieganie, na pewnym etapie zaś myślałem o pływaniu, skokach do wody czy gimnastyce przyrządowej. We wszystkim byłem bardzo dobry. Niestety, byli lepsi…
Natomiast w ciężarach od początku szedłem jak burza. Chociaż profesjonalne treningi zacząłem dopiero w wieku 22 lat.

D
Augustyn Dziedzic – zawsze miałem szczęście do wielkich trenerów. Dziedzic miał przeogromną zaletę; nie był rutyniarzem, który trzyma się jedynie tego, czego kiedyś się nauczył. To był człowiek zdolny do wielkich eksperymentów. Wtedy jednak sami wykuwaliśmy pewne sposoby – metodą prób i błędów. A Dziedzic był motorem naszych postępów.

Doping – kiedy zaczynałem karierę, zawodnicy ZSRR wyciskali 140 kg. Byłem przekonany, że coś się za tym kryje. Wówczas nie mówiło się o dopingu, tylko o specjalnym jedzeniu. Potem sam wyciskałem 145 kg. Bariera w ciężarach jest ogromna. Kiedy człowieka tłamsi 90 kg, a rywal bez problemu radzi sobie ze 140-kilogramowym obciążeniem, wielu zawodników myśli: pewnie bierze, to i ja się wzmocnię. Trudno ludzi przed tym powstrzymać. Jednak dopingowa lawina z lat 70. jest już historią. Dziś w zasadzie nie ma możliwości, by zawodnik wysokiego wyczynu aplikował sobie w dowolnym czasie dowolne dawki wspomagające. Sporadyczne są historie, że komuś się uda. Częściej się nie udaje. Europa objęta jest szczegółową kontrolą. Ze względów komunikacyjnych gorzej jest ze światem. I to mnie trochę martwi, bo warunki rywalizacji nie są równe. A właśnie niezapowiedziane kontrole podczas treningów są podstawą w walce z dopingiem. Na zawodach jest już po herbacie. Po niedozwolonych środkach dopingowych w organizmie nie ma śladu.

F
Fryzjer – z MŚ w Wiedniu wiąże się zabawna historia. Kilka godzin przed finałem wagi średniej jej absolutny faworyt, Amerykanin Tony Kono, próbował zgubić zbędne kilogramy. Aby zmniejszyć wagę ciała, trenerzy ostrzygli mu nawet długie włosy. Zabiegi nie przyniosły jednak rezultatu. Gdy spotkałem go wieczorem w hotelu, bardziej niż nad utraconą szansą zdobycia medalu rozpaczał nad swoimi włosami. Z tego, co jeszcze zostało na jego głowie, zrobiłem pięknego jeża. Kiedy ostatnio spotkaliśmy się na kongresie, Kono przywitał mnie słowami: „Wiesz, że dzięki tobie zostałem Misterem Universum?”. Zresztą sam również nigdy nie chodziłem do fryzjera. Wystarczą mi dwa lusterka i zaufanie do własnych umiejętności.

G
Gimnastyka – na jedną z wojskowych spartakiad pojechałem jako gimnastyk, a wróciłem jako ciężarowiec. Na sali, na której startowali gimnastycy, ustawiono też pomost dla sztangistów. Spróbowałem. I wtedy dojrzał mnie oficer odpowiedzialny za sport. Zawołał, zapytał o wagę i powiedział: „Wy, starszy szeregowy, będziecie jutro startowali w ciężarach”. Wygrałem rwanie wszechwag i trójbój (rwanie, podrzut, wyciskanie) z łącznym wynikiem 260 kg. To pierwsze zwycięstwo zadecydowało o mojej przyszłej karierze i dało wiarę we własne siły. Po powrocie do jednostki zebrałem parę starych kół zamachowych i zacząłem ćwiczyć.

Granice możliwości – kres ludzkich możliwości zapewne istnieje, ale jest on daleki od obecnych rekordów. Wciąż szybciej można przebiec, wyżej skoczyć. Także w ciężarach w każdej kategorii można dołożyć po kilka kilogramów. Potrzeba tylko czasu. Od kiedy zakończyłem karierę, rekord w mojej kategorii poprawiono o 15 kg w bojach. To sporo.

H
Hades – dwa niewielkie pomieszczenia w podziemiach AWF owiane były kiedyś legendą. Tu pod okiem trenera Dziedzica zacząłem regularne treningi. Dzisiaj w Hadesie hoduje się szczury dla potrzeb zakładu fizjologii.

I
Indonezja – po raz pierwszy pojechałem tam jako trener w 1971 r. na zaproszenie, które przyszło do naszej federacji sportu. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Z przerwami spędziłem tam w sumie sześć lat. Byłem trenerem, lekarzem i opiekunem w jednej osobie. Tamtejszy sport przypominał mi trochę moje początki w Hadesie. Pakowaliśmy w autobus namiot, pomosty ze sklejki i sztangi. Potem szukaliśmy ładnego miejsca na rozbicie obozu i kucharza, który przyrządziłby jakiegoś kozła. Przy tym wszystkim regularnie zdobywaliśmy medale na igrzyskach azjatyckich.

K
Kobiety – początkowo nie byłem zwolennikiem podnoszenia ciężarów w damskim wydaniu. Z czasem jednak zmieniłem zdanie. Kobiety dźwigają bardzo ładnie i nie widać, by uprawianie tej dyscypliny miało na nie jakiś negatywny wpływ. Wniosły do ciężarów wiele życia.

L
Lekka waga – z moimi warunkami fizycznymi byłem na nią skazany. Chociaż zaczynałem od startów w piórkowej. To zaś wiązało się ze zbijaniem wagi. Łykało się wtedy garść laxigenu… takie były wówczas metody. Prawdziwe zabójstwo dla organizmu, po takiej „kuracji” bowiem człowiek odwadniał się i tracił minerały.

M
Monachium – niechętnie wracam myślami do tych igrzysk. Zająłem czwarte miejsce i postanowiłem definitywnie zakończyć sportową karierę. Gdybym wiedział, że wszystko tak się potoczy, w ogóle bym do Monachium nie pojechał. W przygotowaniach osiągałem jednak znakomite rezultaty. Najwyraźniej szczyt formy przyszedł za wcześnie. W Monachium po raz pierwszy kilka nacji w sposób zorganizowany zaczęło się bawić we wspomaganie. My, Polacy, wciąż byliśmy przy swoich rosołkach i bulionach.

N
Nauka – ciężary są bez wątpienia najbardziej rozpracowaną przez naukę dyscypliną sportową. Każdy naukowiec chętnie bada ciężary, bo zawodnik stoi na pomoście, a nie lata, skacze czy topi się w wodzie. Można więc przypiąć elektrody, zmierzyć każdy ruch sztangi, sfilmować bój od początku do końca.

O
Olimpiada – najlepiej wspominam Rzym i swoją pierwszą olimpiadę. Zobaczyłem zupełnie inny świat. Wspaniała wioska olimpijska, znakomici sportowcy, zainteresowanie mediów. I stołówka… Człowiek przyzwyczajony do roztłuczonego schabowego z mąką, a tu pomarańcze, banany!
W Rzymie po raz pierwszy zetknąłem się z wielkimi ciężarami. Zająłem piąte miejsce, co jak na żółtodzioba było całkiem przyzwoitym wynikiem. Wówczas patrzyłem jednak z zazdrością na kolejki dziennikarzy, które ustawiały się do Ireneusza Palińskiego, złotego medalisty. Przyrzekłem sobie, że na następnej wielkiej imprezie to do mnie będą przychodzić po wywiad.

P
Polska szkoła ciężarów – bazowała na dynamicie. Poza specjalistycznym treningiem ciężarowca mieliśmy mnóstwo ćwiczeń ogólnorozwojowych. Do tego dochodził niekonwencjonalne metody trenerów Dziedzica i Roguskiego. Nikt z nas nie miał wyznaczonego sztywnego programu treningowego. Każdy miał swoje doświadczenia i nawyki, każdy coś wnosił. Naśladowaliśmy tego, kto robił największe postępy. W pewnym momencie przerośliśmy nawet ZSRR. Dzisiaj brzmi to śmiesznie, ale nasi sąsiedzi mieli pięcioletnie plany dla każdego zawodnika. Jak w gospodarce. I w pewnym momencie przedobrzyli. W NRD natomiast wykorzystywano w treningu technikę komputerową. Zawodnik dźwigał, wszystko było skrupulatnie notowane. Potem zapis szedł do Lipska na komputer, który po przetworzeniu danych dawał natychmiast program na następny cykl treningowy. I tak w kółko. A my? Jak szło, to się dźwigało. To był trening intuicyjny, który jak na owe czasy dawał niesamowite rezultaty.

Przedpełski Janusz – od 46 lat nieustannie kieruje Polskim Związkiem Podnoszenia Ciężarów. Jako zawodnik nie lubiłem działaczy. Traktowaliśmy ich jak stonkę, która wozi się po zawodach. Natomiast prezesa Przedpełskiego nie tylko tolerowaliśmy, ale też lubiliśmy. Ludzki, pełen dowcipu, a przede wszystkim doskonały fachowiec. Podziwiam jego zapał i to, że mimo upływu lat ciężary wciąż tak bardzo go pasjonują.

Prezydent – chociaż kariera działacza nigdy mnie nie interesowała, już drugą kadencję jestem prezydentem Europejskiej Federacji Ciężarów. Nie ukrywam, że zadziałała magia nazwiska. Robiłem bowiem wszystko, by zniechęcić delegatów do oddania głosu na moją kandydaturę. Chociaż mówi się, że do trzech razy sztuka, nie będę już się ubiegał o reelekcję. Dzisiaj prezydent musi być sprawnym menedżerem i bardziej niż o sport musi dbać o pieniądze. A ja nigdy w życiu wielkiej wagi do pieniędzy nie przywiązywałem. Sukcesem mojej prezydentury jest jednak pełna konsolidacja Europy i zniwelowanie podziału Wschód – Zachód.

Polityka – obserwuję polskich parlamentarzystów i nie mam o nich najlepszego zdania. Nie ma więc do czego się pchać. Jeśli mam wybierać między polityką a sportem, wolę zostać przy tym drugim. W sporcie trzeba uczciwie pracować i uczciwie zwyciężać. Gra pozorów i mowa trawa mnie nie interesują.

R
Roguski Klemens – miał ogromny autorytet, był doskonałym organizatorem i świetnym taktykiem. W ciężarach taktyka nie jest tak skomplikowana jak np. w koszykówce. Ogranicza się głównie do oceny możliwości – swoich i rywala. To pozwala na odpowiednie rozegranie boju. Roguski miał oko i rzadko się mylił.

Rekord – pierwszy rekord świata pobiłem w rwaniu, w Anglii w 1961 r. Potem przyszły kolejne. Rekord jest ukoronowaniem każdego startu. W mojej kategorii wyniki były ogromnie wyśrubowane. Sami Rosjanie mieli w wadze lekkiej armię znakomitych zawodników. Ale zabieranie rekordu Rosjanom to była frajda. Rekordem w ciężarach można się nacieszyć. Sprinter takiej przyjemności nie ma. Dzisiaj za pobicie rekordów świata płaci się krocie. Ja zamiast pieniędzy dostawałem dyplomy. I to tylko za pierwsze trzy rekordy. Dopiero kiedy się upomniałem, dostałem 15 jednorazowo. Za moich czasów za rekord płacili Rosjanie. I z premedytacją wykorzystywał to Nowikow, który na treningach wyciskał 160 kg, a bił rekord świata wynikiem 150 kg. W końcu został za to zdyskwalifikowany.

S
Strongmeni – często oglądam ich zmagania i szczerze ich podziwiam. Człowiek to odporne zwierzę i wiele wytrzyma. Doping? Nikogo za rękę nie złapałem. To jest swego rodzaju cyrk, a cyrkowcy podejmują ryzyko na swoją odpowiedzialność. Zmagania strongmenów to wyzwanie dla ciężarów, które muszą się zmienić. Niepotrzebnie trzymamy się pewnych reguł i idiotycznych przepisów. Niestety, w międzynarodowej federacji przewagę mają dość konserwatywne kręgi.

T
Trening – wbrew pozorom trening w ciężarach jest lekki i bardzo go sobie chwaliłem. W ciągu dwóch godziny dźwiga się góra przez pięć minut. Przy tym, co wyprawiają zapaśnicy, bokserzy czy pływacy, to pestka. Nie mówiąc o kolarzach, gdzie pracują nie tylko mięśnie i stawy, lecz także serce oraz płuca. Ciężko było tylko po okresie roztrenowania. Kiedy w styczniu rozpoczynaliśmy obóz w Zakopanem, 100 kg na sztandze męczyło. Po kilku dniach wszystko wracało do normy i 120 kg wyrywało się po kilkanaście razy bez zadyszki.

Talent – Bob Hasa, prezydent Indonezyjskiej Federacji Podnoszenia Ciężarów, bardzo majętny człowiek, zażyczył sobie dwóch złotych medali na IO w Barcelonie. Cena nie grała roli. Nie skorzystałem z tej propozycji. To jest mentalność człowieka, który wszystko może kupić. Tymczasem sportowiec musi najpierw się urodzić. Nawet dziesięciu najlepszych trenerów nic nie zrobi, jeśli nie ma odpowiedniego materiału. I nie chodzi tylko o predyspozycje fizyczne, ale o charakter, odporność na stres i wytrwałość.

W
Wiedeń – po trzech latach treningów pojechałem na MŚ i wywalczyłem złoto. Zostałem mistrzem świata, chociaż nie byłem nawet mistrzem Polski. W stolicy Austrii przeskoczyłem kilka szczebli zawodniczej kariery. Przed startem miałem co prawda dobre wyniki, ale starsi koledzy studzili moje zapędy: „Zobaczysz, Waldek, MŚ to nie trening”. Mylili się.

Z
Zwycięstwo – przed olimpiadą w Monachium powiedziałem sobie: koniec, to moje ostatnie zawody. Mogłem jeszcze spokojnie startować przez kilka lat, ale czułem, że się starzeję. A przede wszystkim nie miałem już gwarancji zwycięstwa. A tylko zwycięstwo ma swoją wymowę. Mam na myśli złoto, bo srebrny medal jest jednak porażką.

 

Wydanie: 2005, 34/2005

Kategorie: Sport
Tagi: Tomasz Sygut

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy