Ameryka w stanie alarmu

FBI przypuszcza, że terroryści wysyłają listy z wąglikiem tylko po to, by przetestować różne rodzaje bakterii W USA lęk stał się wszechobecny. Władze ostrzegają przed atakami terrorystów. Zamknięto przestrzeń powietrzną nad siłowniami atomowymi. Wzmocniono ochronę policyjną wielkich mostów, w tym słynnego Golden Gate w San Francisco. Największy jednak strach budzi groźba zmasowanego uderzenia z użyciem śmiercionośnych bakterii czy wirusów. Zabójczy wąglik pojawia się we wciąż nowych miejscach. Ze Wschodniego Wybrzeża przetrwalniki Bacillus anthracis dotarły na środkowy zachód – do Kansas City i Indiany. Ślady wąglika odkryto w workach pocztowych, które przesłano z Waszyngtonu do ambasady USA w Wilnie. Ogółem w Stanach Zjednoczonych zachorowało już 16 osób, z których cztery zmarły. Prawdziwą panikę wywołała ostatnia śmierć. 61-letnia Kathy Nguyen pracowała jako magazynierka w szpitalu na Manhattanie – nie miała kontaktów z mediami i nie była zatrudniona na poczcie. Dotychczas uważano, że przetrwalniki wąglika przychodzą w przesyłkach zaadresowanych do polityków i środków masowego przekazu. Jak jednak zaraziła się pani Nguyen, samotna, spokojna osoba, nie utrzymująca żadnych kontaktów towarzyskich? Policja i FBI nie znają odpowiedzi na to pytanie. Czyżby terroryści zaczęli wysyłać listy ze śmiercią także do osób prywatnych? A może jedna pełna wyjątkowo zjadliwej odmiany wąglika koperta może skazić kilkaset innych listów? Dochodzenie na razie nie przynosi rezultatów. „Nie mogę powiedzieć, że zbliżamy się do przełomu”, przyznał bezradnie prokurator generalny, John Ashcroft. Wiadomo, że jeden z trzech zidentyfikowanych listów z wąglikiem (do telewizji NBC) nadany został w Trenton w stanie Nowy Jork. Ale tego samego dnia z Trenton wysłano 246 tys. innych listów i paczek. Sprawcy działają jak zawodowcy – nie zostawili na kopertach odcisków palców ani śladów śliny. Mnożą się dowody, że listy z wąglikiem są tylko wstępem do apokalipsy. Funkcjonariusze FBI przypuszczali, że któryś z bioterrorystów w końcu sam się zarazi i trafi do szpitala lub zacznie kupować mnóstwo antybiotyków. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Zapewne siejący strach i śmierć zbrodniarze są specjalistami, może nawet naukowcami pracującymi w hermetycznych kombinezonach. Prawdopodobnie wysyłają listy tylko po to, aby przetestować różne rodzaje bakterii. W liście do Toma Brokawa z NBC wąglik znajdował się w brunatnej substancji przypominającej piasek. Przesyłka do senatora Toma Daschle’a zawierała biały proszek pełen wyjątkowo zjadliwych przetrwalników, które błyskawicznie uniosły się w powietrze, przedostały do kilku innych budynków rządowych i zaraziły ponad 30 osób. Eksperci nie mają wątpliwości – tego rodzaju śmiercionośny szczep musiał zostać wyhodowany w nowoczesnym laboratorium, prawdopodobnie zajmującym się produkcją broni biologicznej. Wydaje się również, że bioterroryści dysponują znaczną ilością bakterii. Wyjątkowe „zagęszczenie” przetrwalników w liście do senatora Daschle’a zdumiało specjalistów. Gdyby sprawcy musieli oszczędzać, z pewnością umieściliby w kopercie proszek o mniejszym „stężeniu”. Czy po „próbach generalnych” z listami dojdzie do zmasowanego ataku? „To prawdopodobne. Nasi terroryści nie są ludźmi, których zadowoli kilka ofiar śmiertelnych”, mówi Robert Ressler, były czołowy agent dochodzeniowy FBI. Ostatnio służby specjalne Waszyngtonu podsłuchały rozmowę, którą jeden z członków organizacji Baza Osamy bin Ladena przeprowadził ze swym współpracownikiem w Europie. Powiedział przy tym, że już wkrótce w Stanach Zjednoczonych wydarzy się „wielka rzecz”. Być może terrorysta wiedział, że jest podsłuchiwany i chciał tylko jeszcze bardziej zastraszyć Amerykanów. Ale niewykluczone, że chodzi tu o planowane uderzenie z użyciem broni biologicznej. Obrona przed takim atakiem jest prawie niemożliwa. Terroryści nie potrzebują rakiet czy samolotów, by rozprzestrzeniać bakterie. Wystarczy im istniejąca infrastruktura. Niewielkie ilości śmiercionośnych mikrobów mogą rozprowadzić pocztą, zaś duże – kanałami metra. 6 czerwca 1966 r. na różnych stacjach nowojorskiego metra do wagonów weszło 21 mężczyzn w garniturach i z aktówkami – wyglądali jak zwykli nowojorczycy. W teczkach nie mieli jednak dokumentów, lecz żarówki. W czasie największego ruchu zaczęli je rzucać na tory. Z każdej rozbitej żarówki wydostała się chmura ponad 87 mld mikroorganizmów. Pęd powietrza wytwarzany przez rozpędzone pociągi w mgnieniu oka roznosił bakterie do tuneli i na perony. W drogach oddechowych każdego pasażera czekającego na pociąg tylko przez pięć minut znalazło się 100 tys. przetrwalników – dziesięć razy więcej niż

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 45/2001

Kategorie: Wydarzenia