O patriarchacie, monoteizmach i kapitalizmie

O patriarchacie, monoteizmach i kapitalizmie

Liberum veto Własność bywa źródłem poczucia bezpieczeństwa, rozszerza bowiem nasze poczucie mocy. Maria Ossowska,  „Normy moralne” Należę do osób, które uważnie wysłuchały debaty, jaką przed kamerami TVP stoczyli panowie profesorowie Balcerowicz i Rostowski. Jak słusznie zauważono na łamach „Gazety Wyborczej”, ta wymiana myśli była hermetyczna, to znaczy niezrozumiała dla laików, choćby nawet jako tako wykształconych. Ja też niewiele z niej pojęłam, jedno wszakże rzucało się w oczy: odmienna postawa dwóch ekonomistów, którzy swego czasu wspólnie wdrażali u nas ład gospodarczy w duchu amerykańskiego neoliberalizmu. Odniosłam wrażenie, że od tamtej pory minister Rostowski, może pod wpływem globalnego kryzysu, zauważył, że niewidzialna ręka rynku, działając samowolnie, może dać się we znaki wcale licznej grupie obywateli, że sprzyja silnym, bezwzględnym i nie zawsze uczciwym ze szkodą dla słabszych. Minister Rostowski usiłował nadać temu spotkaniu charakter rozmowy umożliwiającej dojście do jakiegoś kompromisu i ostentacyjnie starał się podtrzymać dawną zażyłość, podczas gdy prof. Balcerowicz uparcie ją przekreślał, obstając przy oschło-oficjalnym „panie ministrze”. Spór dotyczył w istocie relacji między państwem a wolnością gospodarczą. Profesor Balcerowicz najwidoczniej pozostał fanatykiem ekonomicznej wolnoamerykanki, w praktyce wygłaszając monolog i nie dopuszczając do dialogu, na którym chyba zależało ministrowi Rostowskiemu. Tak więc obserwowaliśmy starcie między ortodoksem a kandydatem na heretyka. W moim dyletanckim odczuciu rezultat ortodoksyjnego przestrzegania praw wolnego, a raczej samowolnego rynku mógłby przypominać sytuację, jaka powstałaby po zniesieniu wszelkich ograniczeń prędkości oraz zlikwidowaniu sygnalizacji świetlnej. Niektórzy najsprawniejsi i najbardziej samowolni posiadacze najlepszych (najdroższych) samochodów do czasu odnosiliby sukcesy w tym wyścigu, ale los całej reszty byłby nie do pozazdroszczenia. Być może formę analogicznego chaosu gospodarczo-kulturowego przybrałby kolejny kryzys, wywołany kontynuowaniem postaw i poczynań, które doprowadziły do obecnego zamieszania. Nie od dziś zastanawiam się, co było praprzyczyną obecnej sytuacji, na którą coraz liczniejsi z nas reagują bądź irracjonalnym lękiem związanym z poczuciem bezradności, bądź też refleksją nad sposobem wyjścia z tego kulturowego labiryntu. Nie darmo w paru najwybitniejszych dziełach literackich XX w. można odnaleźć współczesną wersję greckiego mitu labiryntu (por. zbiór moich tekstów „W labiryncie”, SW, 1974). Wszak nasz stan ducha zbieżny jest z tym, co czułby człowiek zabłąkany w labiryncie i nieznający drogi do wyjścia… Otóż wydaje mi się, że nasze obecne problemy to końcowe stadium patriarchatu i związanych z nim wypaczeń stosunków międzyludzkich oraz relacji człowieka z naturą. O ile mi wiadomo, nauka nie zna wiarygodnej, bezdyskusyjnej odpowiedzi na pytanie, jak właściwie mężczyźni zyskali aż taką dominację nad „samicami”, jaka nie występuje chyba w zachowaniu żadnej innej grupy zwierząt, w szczególności naczelnych. U stworzeń sterowanych instynktem samice pozostają pod swoistą ochroną, bo przecież to na nie spada główny ciężar zachowania gatunku. Samce walczą ze sobą – i to zajadle – o dostęp do samic, one jednak nie bywają przedmiotem ataku. Można to zaobserwować nawet na przykładzie zwierząt udomowionych, zwłaszcza stadnych – jak my – psów. Za sprawą ewolucji od pewnego momentu mózg człowieka zaczął się wyzwalać spod władzy instynktu, przechodząc stopniowo na kierowanie się rozumem i uczuciami. Ale rozum nierzadko błądził (i błądzi…), co rzutowało też negatywnie na rozwój uczuć, na ich „humanizację”. Jak dziś wiadomo, początkowo były to uczucia bliskie odczuciom gadów, by z czasem nabierać cech coraz bardziej ludzkich, związanych z nową korą mózgową. Wiadomo też (m.in. dzięki badaniom Malinowskiego, stanowiącym nader ważny polski wkład do nauk o człowieku), że ludzie przez długi czas nie byli świadomi związku między kopulacją a prokreacją. Dlatego ciążę i narodziny przypisywano interwencji jakichś sił pozaludzkich, nadprzyrodzonych, współdziałających z kobietami. Tym ostatnim zapewniało to prestiż, a nawet rodzaj kultu, jak tego dowodzą zachowane „wenusy”, symbol płodności. Można domniemywać, że mężczyźni czuli się wówczas jakoś upośledzeni i do kobiet odnosili się z szacunkiem, a nawet nabożnym lękiem (reliktem takiej mentalności mógł być późniejszy irracjonalny stosunek do „wiedźm” palonych na stosie…). Na psychice mężczyzn zaciążył może rodzaj kompleksu niższości (który Freud miał przypisać kobietom, ponoć zazdrosnym o penis…). Sytuacja radykalnie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 14/2011, 2011

Kategorie: Opinie