Artysta musi umieć się sprzedać

Artysta musi umieć się sprzedać

Polacy są przekonani, że tylko my rozumiemy muzykę Chopina Rozmowa z Piotrem Palecznym, pianistą – Co pan robi, że prawie nigdy nie można pana zastać w Polsce? – Dużo podróżuję. W kończącym się właśnie sezonie koncertowym byłem w Japonii, Chinach, Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, objechałem Amerykę Południową, byłem też w wielu krajach Europy. Grałem w najbardziej prestiżowych salach koncertowych świata: w Carnegie Hall w Nowym Jorku, w Orchestra Hall w Chicago, Musikverein we Wiedniu i w sali Gewandhaus w Lipsku. Ponadto jestem jurorem na międzynarodowych konkursach pianistycznych i prowadzę klasy mistrzowskie w uczelniach muzycznych. W świecie pianistyki ciągle coś się dzieje. – A dlaczego polskie życie muzyczne jest takie mizerne? Widać to szczególnie wyraźnie na tle ubiegłego roku – „Stulecia Filharmonii Narodowej”, bogatego w atrakcyjne wydarzenia. – Powód jest banalny: nie ma pieniędzy na zapraszanie wybitnych artystów. Wielu z nich chętnie by przyjechało zagrać dla polskiej publiczności, która ma dobrą opinię. – Czy, pana zdaniem, Polacy – nie mówię o publiczności filharmonicznej – są osłuchanym narodem? – Wręcz przeciwnie. – Z badań Towarzystwa Chopinowskiego wynika, że większość społeczeństwa nie ma pojęcia o muzyce Chopina; wie, że to był jakiś tam kompozytor, który żył dawno temu. I tyle. – To i tak nieźle. Oglądałem niedawno teleturniej, w którym zapytano uczestnika, jakie utwory komponował Chopin. Chodziło oczywiście o formy muzyczne, np. mazurki, ballady itd. Odpowiedź tego pana brzmiała: „Wolne”. Tak się uśmiałem, że o mało nie spadłem z krzesła. A tam w studiu nikt się nie śmiał. Teraz myślę, że to była chyba właściwsza reakcja. To po prostu katastrofa. Niestety, Polacy mają bardzo małe wymagania muzyczne. Młodzież nasza, przykro to mówić, jest kompletnie niewyedukowana muzycznie. Polacy fatalnie śpiewają, mają kłopot z zaśpiewaniem nawet dwóch nut w popularnym „Sto lat”, nie mówiąc o hymnie narodowym. – To fakt. Kiedy u sąsiadów jest impreza, po śpiewie można poznać, ilu jest na niej gości. Każdy śpiewa w innej tonacji, na trochę inną melodię. – A porównajmy np. śpiewy kibiców sportowych. Kiedy śpiewają kibice angielscy, na stadionach, słyszę jakąś melodię. Lecz kiedy śpiewają nasi kibice, nie wiadomo, co śpiewają, nie ma żadnej melodii. I słów też nie można zrozumieć. Generalnie Polacy stali się bardzo niemuzykalnym narodem. – Czy, pana zdaniem, ma na to wpływ współczesna muzyka popularna, która często w ogóle nie przypomina muzyki tylko jakiś ogłuszający łomot i wycie zamiast śpiewu? – Pewnie tak. Słuchanie muzyki o nadmiernej i często zupełnie nieuzasadnionej dynamice musi tępić wrażliwość muzyczną. – Pan słucha czasami muzyki rozrywkowej? – Tylko jazzu. Nawet nie mam w domu żadnych płyt z muzyką popularną. Ale ona jest przecież wszechobecna: w restauracji, w windzie, w sklepie, wszędzie mamy sączącą się gdzieś z sufitu muzyczkę i nie da się tego zwalczyć, nawet szkoda sił. Kiedyś było inaczej. Pamiętam, że w moim liceum w Rybniku – ogólnokształcącym, nie muzycznym – była niezła orkiestra kameralna złożona z uczniów. Był również chór szkolny… – Jaka była pana droga do muzyki? Pochodzi pan z muzycznej rodziny? – Nie, jestem pierwszym profesjonalnie grającym muzykiem w rodzinie. Ale mój dom rodzinny był pełen muzyki: rodzice lubili jej słuchać, obie starsze siostry uczyły się grać na fortepianie. Naturalnym rozwojem sytuacji było, że mając cztery lata, zainteresowałem się dziwnym meblem, jakim był wtedy dla mnie fortepian. Najpierw sam coś brzdąkałem, potem nauczycielka sióstr pokazywała mi różne interesujące rzeczy na klawiaturze. Rozpocząłem regularną naukę. Kiedy miałem sześć lat, dałem już pierwszy publiczny występ w rodzinnym Rybniku. Grałem drobne, łatwe utwory Mozarta i Schumanna. Mając dziewięć lat, zagrałem po raz pierwszy z prawdziwą orkiestrą symfoniczną. – Kiedy zaczął pan poważnie myśleć o tym, żeby zostać zawodowym muzykiem? – Bardzo późno, właściwie dopiero tuż przed maturą. Wcześniej byłem zdecydowany iść na politechnikę, tak jak jedna z moich sióstr, lub na krakowską AGH, której absolwentem był mój ojciec. Jednak kilka miesięcy przed maturą, wziąłem udział w ogólnopolskim przesłuchaniu uczniów szkół muzycznych II stopnia w Łodzi i zostałem tam uznany za najlepszego.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 29/2002

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska