Wpisy od Helena Leman

Powrót na stronę główną
Kraj

Żuławy – raj podtopiony

Pierwszy atak powodzi w tym roku został odparty Rozlewiska połyskują w słońcu, hen aż po horyzont. W niektórych miejscach cofają się, odsłaniając tłuste, czarne łachy ziemi. Woda jest wszędzie. Wylewa się z przydrożnych rowów, wypełnia po brzegi kanały, zamienia w błotnistą breję nieutwardzone drogi, podwórka i obejścia. W jej kałużach przeglądają się zgrzybiałe wierzby. Tak dziś wygląda krajobraz między Tczewem a Elblągiem. W Gronowie o wodzie rozmawiają wszyscy. W budynku urzędu unosi się zapach stęchlizny – to od zalanych piwnic. Przez radiotelefon płynie komunikat za komunikatem. Najpierw podawane są stany wód na lokalnych rzeczkach, potem prognoza pogody, wciąż nie najlepsza. Ktoś z terenu prosi o pomoc, bo właśnie przelewa się przez wał na Fiszewce. Marek Karaszewski, zastępca wójta, w garniturowych spodniach wpuszczonych w gumiaki, przeciera zmiętą z niewyspania twarz. – Kiedy to się wreszcie skończy – mruczy sam do siebie. – Ledwo uporaliśmy się z Tiną, a tu znów trzeba lecieć nad Fiszewkę. I tak bez przerwy, od tygodnia. Przyjeżdża straż z Elbląga z łodziami motorowymi. Ładujemy worki z piaskiem i ruszamy. Na Fiszewce w niektórych miejscach woda sięga korony wałów. Tam, gdzie grobla była słabsza lub uszkodzona przez zwierzęta, już pojawiły się przecieki. Mężczyźni z workami

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Reportaż

Jak porzucona zabawka

7-letni Norbert z biednej wsi w Koszalińskiem zapowiadał się na geniusza. Ale nikt mu nie pomógł Kiedy dwa lata temu wyjeżdżałam z Cetunia, podobnie jak Dorota, matka Norberta, byłam dobrej myśli. Dla jej niezwykle uzdolnionego pięcioletniego syna kroiła się świetlana przyszłość. O chłopcu było głośno w całej Polsce. Rozpisywała się lokalna prasa, udział w programie oferowała telewizja, a Poradnia Wychowawczo-Zawodowa w Koszalinie szykowała indywidualny program przeznaczony wyłącznie dla niego. Gdy historia chłopca ukazała się na łamach „Przeglądu” (nr 15/00), zainteresowali się też Jadwiga Barańska i Jerzy Antczak – na stale mieszkający w USA. To z ich obietnicami Dorota wiązała ciche, lecz chyba największe nadzieje. Dziś żałuje, że dała się wciągnąć w tę całą farsę. Po kilku miesiącach, pełnych nadętych frazesów medialnego szumu, popularność małego geniusza pękła niczym bańka mydlana. Nagle wszystko okazało się niemożliwe, a zdeklarowani darczyńcy jeden po drugim brali nogi za pas – z różnych zresztą powodów. Umilkły telefony, skończyły się nachalne wizyty, pytania, zachwyty i obietnice. Tylko mały Norbert wciąż powtarzał w ślad za nimi jak echo: ja jestem geniusz, geniusz, geniusz, co doprowadzało Dorotę do szału. W końcu nie wytrzymała. Zebrała wszystkie gadżety, listy

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Reportaż

Porwany przez piratów

Płynął samotnie przez wiele mórz. I nagle gdzieś przepadł, został tylko jacht Najpierw był dzwonek telefonu, potem odległy, obcy głos radiotelegrafisty; informował ją, iż za jego pośrednictwem będzie rozmawiać z mężem, który właśnie żegluje na wodach Zatoki Adeńskiej. Barbara Zabłocka stała ze słuchawką przy uchu, we własnym domu w Biskupicach Melsztyńskich. Chociaż od tygodni oczekiwała na jakiś sygnał od Krzysztofa, wcale nie liczyła aż na tyle szczęścia. Dotychczas kontaktowali się przeważnie za pomocą listów i wysyłanych w nich kaset. A tymczasem taki fart, cud niemalże, bo tak tylko można nazwać porozumienie się męża z polskim statkiem, których przecież po wodach świata pływa niewiele. Z tej radości puszcza mimo uszu niepokojące informacje Krzysztofa o nowych praktykach piratów. Nie, jego na pewno nic złego nie spotka, przepłynął przecież swoim jachtem o ciepłej nazwie „Sadyba” już trzy oceany i jest tak blisko celu. Za tydzień, no, może za dziesięć dni będzie w Dżibuti. Potem tylko skok przez Morze Czerwone – dla bezpieczeństwa z flotyllą holenderskich jachtów – i wielki, cudowny finał. Trzeba kończyć, choć ona ma mu tyle do powiedzenia, ciekawe, jak zareaguje na przebudowę domu. Wkrótce stanie w nowych progach… Ale kiedy po dziesięciu dniach wciąż nie otrzymuje żadnej informacji

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Nie ma ciszy w monasterze

Polaków w stosunku do Białorusinów cechuje mentalność kolonizatorów – twierdzi białoruski pisarz, Sokrat Janowicz – U nas tylko died i baba, i kuroczka raba – żartują mieszkańcy Ryboł, prawosławnej wsi położonej w pół drogi między Białymstokiem a Bielskiem. Na 202 numery ostał się zaledwie jeden gospodarz, co to ma parę krów, ale i od niego mleczarnia nie chce zabierać mleka. Ośrodek zdrowia zamkną w styczniu. Szkołę, w której ławkach siedzi czterdzieścioro dzieci, pewnie czeka to samo. Ludziska wymierają. Wszystko idzie na zatracenie. Wieś zachwyca pięknem drewnianej architektury. Ażurowe okiennice, ozdobne narożniki na węgłach, fantazyjne wykończenia dachów i bajeczna kolorystyka. Nad niską zabudową góruje biała cerkiew pod wezwaniem Świętych Kosmy i Damiana. W niej cudowna ikona Bogarodzicy Hodegetrii z XVII w. Druga, mniejsza cerkiewka – błękitnozielona – mieści się na cmentarzu na samym krańcu Ryboł. Wokół niej na nagrobkach wschodniobrzmiące nazwiska i sentencje. „Ty uże doma, a ja jeszczio w gostiach”, napisał ktoś na grobie bliskiej sobie osoby. Księdza Grzegorza Sosnę, proboszcza tej prawosławnej parafii, zastaję przy zwykłych, gospodarskich zajęciach. – Pierwszą zasadą Biblii jest: „W pocie czoła będziesz chleb zdobywał”. Tymczasem chleba się nie szanuje, stracił on jakąkolwiek wagę i nieraz zostaje

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Zaplątani w obce sieci

Obraz polskiego rybaka na maleńkim kutrze to widok dobry dla malarza, ale nie zwolenników Unii Szósta rano, zimno, ciemno, mokro. W porcie rybackim w Górkach Zachodnich kutry odbijają od brzegu, mącąc poranną ciszę turkotem silników. Wypływamy jako ostatni „w tukę”, czyli w dwie jednostki, które wspólnie będą ciągnąć jedną sieć. Pracują tylko szyper i mechanik, reszta załogi odsypia w kubryku nocne naprawianie siatek. Od kilku dni wciąż są na morzu, nie opłacają się im powroty do domów rozrzuconych po odległych dzielnicach Trójmiasta. – Chcemy złapać tę odrobinę dobrej pogody, zanim znowu zacznie się sztorm – tłumaczą rozespani. – Bo jesień w tym roku była straszna, a zwłaszcza listopad. Wciąż dmucha i dmucha, raz z północnego, potem z południowego zachodu. Ryba rozgoniona, skołowana. Okres jesienno-zimowy, chociaż kapryśny, jest dla rybaków szczególnie ważny – to właśnie wtedy łowi się najwięcej. Trzeba więc wykorzystać każdy dzień. Po godzinie płynięcia w mroku szare niebo zaczyna jaśnieć na wschodzie, niemrawo wstaje blade słońce. Rybacy spuszczają sieć. Uwolniona z ogromnej szpuli powoli zanurza się w wodzie. Stalowe liny, za pomocą których zaczepiona jest do kutrów, naprężają się. Teraz pozostaje tylko czekanie na udany, bogaty

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Oświata

I b jak Burek

W Kunkach na szkolnej tarczy dzieci mają wizerunek bezdomnego kundla Przed wejściem do szkoły pomalowanym w zielono-różową łączkę grupka maluchów z tornistrami wyładowanymi do granic możliwości wyczekuje na przyjazd „okejki” – prywatnego busa, który zawiezie ich do domu. W ogrodzie, tuż obok, wśród jesiennych kwiatów zawzięcie baraszkują młode kociaki, ze szkolnego podwórza dolatuje psie ujadanie. – Tak grubo i poważnie – tłumaczą mi dzieciaki – to szczeka Bąbel. Burek tylko śmiesznie jazgocze, zaś malutki Bunio popiskuje. Listonosz, który zjawia się niespodziewanie, odwraca na chwilę ich uwagę. – Jest coś dla nas? – pyta Wojtek, który mieszka w odległych zabudowaniach. – Mam tylko list dla waszej pani i oddam go osobiście. Elżbieta Anaszewicz, dyrektor niepublicznej szkoły w Kunkach, obraca w dłoniach urzędowe pismo. – Może w końcu dostaliśmy subwencję za wrzesień – wzdycha, prowadząc mnie do środka. W korytarzu wzdłuż różowo-zielonych, olejnych lamperii długi rząd wieszaków. Na ławach, przy sanitariatach szeregi dziecinnych kapci ustawionych prościutko. Ciepło, przytulnie, kolorowo, chociaż budynek ma prawie sto lat. W salach lekcyjnych dziesiątki pomocy. Większość starannie wykonana domowym sposobem przez ojca Elżbiety, Zygmunta Anaszewicza. Oprócz kilku klas i świetlicy w budynku

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Reportaż

Kaszubem zostać od święta

„Solidarność” nic dla nich nie zrobiła oprócz zalegalizowania tabaki. Na własnej ziemi są parobkami Pochmurny wrześniowy poranek. Przed niewielkim budynkiem szkoły podstawowej w Borzestowie zbity w ciasną gromadkę tłum rodziców. Na transparentach kaszubskie hasła przeplatają się z polskimi: „Chcemy gimnazjum kaszubskiego w Borzestowie”, „Dôjta nëma gimnazjum w Bórzëstowie”, „Stocznię za »Solidarność« zlikwidowano, czy za Rodno Mowo szkołę w Borzestowie czeka to samo?”. Grubo ciosane, zacięte twarze. Przybyli w znoszonych ubraniach, ubłoconych butach, z rozrzuconych po wybudowaniach gburstw, z pustk, jak się mówi na Kaszubach. Wyczekują już tak od kilku godzin, surowi, napięci, nieufni. Nawet ze sobą nie rozmawiają, niczego nie komentują, nie wznoszą gniewnych okrzyków ani zagrzewających do protestu haseł. Po prostu milczą, a to ich milczenie aż dzwoni w uszach. Chociaż zaprosili prawie wszystkie władze, nie zjawił się nikt. Właściwie stracili już nadzieję, tylko co teraz począć z tym buntem? Co zrobić z dziećmi, których nie wysłali dziś do szkoły w Miechucinie? Nie umieją pięknie mówić, błyskotliwie wykładać swoich racji, onieśmiela ich splendor władzy. A mimo to przez ostatnie dwa lata dotarli prawie wszędzie – monitowali w Warszawie, u Donalda Tuska, u senatora Kleiny i w gdańskim kuratorium. Bez skutku, bo nikt nie jest w stanie podważyć decyzji gminnych włodarzy. Nawet Wanda Kiedrowska ze Zrzeszenia

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Twierdza Radia Maryja

Są dwa Radia Maryja. Jedno – tysięcy samotnych, zagubionych ludzi. Drugie – ojca Rydzyka, wojujące i zawzięte Elegancki, ukryty wśród zieleni kompleks budynków z szyldem „Radio Maryja”. Wystarczy nacisnąć przycisk i elektronicznie sterowana furtka ustępuje. Pośrodku rozległego dziedzińca stoi krzyż, a tuż obok kapliczka patronki radia. Wokół słychać pluskanie wody płynącej z kilku ukrytych wśród krzewów fontann. Białe ławeczki zapraszają do wypoczynku. Jest sielsko, zapomina się o wielkomiejskim hałasie; tu przecinają się toruńskie ulice – Żwirki i Wigury z Legionów. Rozprostować kości, wypić kawę, zadzwonić do rodziny można również w pawilonie pielgrzyma, znajdującym się przy samym wejściu do rozgłośni. Kręci się przy nim gromadka kobiet w średnim wieku, które właśnie przyjechały z Wrocławia. Inna grupa spaceruje razem ze mną, oglądając ustawione przy alejce tablice. Na nich widnieje cała historia radia, od powstania na początku lat 90. po ostatnie pielgrzymki, protesty i akcje. Jest też spis mediów najbardziej wrogich rozgłośni. Ich oskarżenia kwituje umieszczony powyżej cytat z Goebbelsa: „Kłamcie, kłamcie, a zawsze coś zostanie, opluwajcie, a zawsze coś przyschnie”. Na portierni pełna kontrola. Nikt niepowołany nie ma szans

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

U Strumiłły w Maćkowej Rudzie

Pracuje jako artysta, ale jednocześnie umie zasadzić drzewo, wymurować piec, oheblować deskę Z ogrodu przynosi garść gruszek i różę. Najprawdziwszą, wiejską, pospolicie różową. Stawia ją w białym dzbanku pośrodku kuchennego stołu. Czarny kot zwinięty w kłębek, co przysnął tuż obok, unosi na chwilę łepek, rozglądając się sennie, drugi – szarobury – przeciąga się leniwie pod oknem. Pies Tasman, pospolity kundel o sierści twardej, szczeciniastej, plącze się między nogami gospodarza. Cicho skrzypią pociemniałe od starości podłogi, wtórują im ławy – wygodne, solidnie toczone. Drewnem oddychają niskie powały, szafy, komody i stołki. W pokoju gościnnym, którego okna wychodzą na północną stronę, woń ta miesza się z chłodem. I chociaż na zewnątrz duchota niemiłosierna, tutaj nie czuje się jej wcale. – Pachnie jak w starej zakrystii – żartuje Andrzej Strumiłło, przysiadając na brzeżku kanapy pod orientalnym kobiercem. Z pożółkłych fotografii, rozwieszonych tuż obok zabytkowej sekretery, spoglądają na niego twarze przodków, młody Piłsudski uśmiecha się lekko. Niegdyś majątek dziada Strumiłły od strony matki stykał się z Zułowem. Są więc niemalże jak chłopcy z sąsiedztwa. Dom-dzieło życia Mówi o sobie, iż ma trzy stopy. Jedną stoi w Polsce, drugą na Litwie,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Zamach na Śniardwy

Przyszła kolej na parcelację ostatniego kawałka Mazur  Na półwysep Szeroki Ostrów nad Śniardwami dostać się nietrudno. Od Zdor prowadzi piaszczysta droga. Nie ma przy niej żadnych szlabanów, zakazów, tablic ograniczających ruch czy informujących o tym, że wjeżdżamy na teren Mazurskiego Parku Krajobrazowego. Na skraju półwyspu, w lesie, rozłożyło się harcerskie obozowisko, tuż za nim działkowicze wkopują słupki pod ogrodzenia, rozjeżdżając kwitnące łąki ciężkim sprzętem. Koniec półwyspu zawłaszczyli dzicy turyści. Grupa młodzieży rozpala ognisko na wysokiej skarpie. Po drugiej stronie drogi, w kotlince, koczują rodziny z gromadami rozkrzyczanych dzieciaków, które na prowizorycznym boisku, w wydeptanej trawie rozgrywają mecz siatkówki. Przy namiotach zaparkowane samochody, ukryte w nadjeziornych chaszczach. Gwar rozmów miesza się z muzyką z tranzystorów. Jakiś mężczyzna w marynarskiej czapce namawia nas do pozostania. Sam biwakuje tu od tygodnia, oczywiście nielegalnie. – Ale kto by się tym przejmował – mówi, machając lekceważąco ręką – tu ludzie miesiącami siedzą i nikt nikogo nie ściga, nie legitymuje i nie płoszy. Kobieta w średnim wieku, rozwieszająca właśnie pranie, twierdzi tak samo. Przyjeżdża na Szeroki Ostrów od czterech lat. Nawet nie chce wnikać, czy to teren parku, czy nie – wcale ją to nie obchodzi. Przebywa tu jakby prawem zasiedzenia. Wokół obozowiska

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.