Wpisy od Jadwiga Polanowska

Powrót na stronę główną
Kultura

Niewypalony dyrektor

Ludzie spoza teatru nie mają prawa nim rządzić Henryk Talar – świetny aktor o bardzo ciekawej osobowości. Jeden z najlepszych Czeladników w „Szewcach” Witkacego w dziejach naszego teatru, ostatnio Porfiry w „Zbrodni i karze” oraz moderator turnieju telewizyjnego „Rosyjska ruletka”. Dwukrotnie w ostatnim dziesięcioleciu zaryzykował objęcie dyrekcji teatru. – W III Rzeczypospolitej był pan dwukrotnie dyrektorem i kierownikiem artystycznym teatru w miastach średniej wielkości, w Częstochowie i w Bielsku-Białej. Jak układają się dziś stosunki teatru z władzami lokalnymi? – Potrzebna jest mądrość i fachowość z obu stron. Oprę to na konkretnym przykładzie. Wojewoda częstochowski, pan Marek Graj (jeszcze istniało województwo częstochowskie), miał taki stosunek do teatru, że czuło się, iż i jemu teatr jest potrzebny. Natomiast w Bielsku-Białej, moim rodzinnym mieście, gdzie – mówiąc trochę na wyrost – chciałem zrobić najlepszy teatr w Polsce, nie powiodło mi się między innymi z tego powodu, że zarówno mnie, jak i drugiej stronie nie starczyło umiejętności w wymianie poglądów na temat teatru. Właściwie nawet nie chodziło o wymianę poglądów. Nie mogłem się zgodzić, by osoby wysoko czy niżej usadowione w różnych związkach decydowały o artystycznym kierunku teatru. Przykładem na to, że w dobrym teatrze demokracja bywa (i jest?) destrukcyjna,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Mój debiut był… krwawy

Mówiono, że jakiś duch straszy w szkole teatralnej i wyje po nocach. To byłem ja Rozmowa z Emilianem Kamińskim – Pamięta pan swój sceniczny debiut? – Ba! To niezapomniane przeżycie. Tuż po dyplomie pojawiła się propozycja gościnnego zagrania D’Artagnana w muzycznej przeróbce „Trzech muszkieterów” w Operetce Warszawskiej. Fajna przygoda do… 13. przedstawienia, kiedy dostałem szpadą w oko od jednego z występujących. Biedak miał kłopoty z głową i nie wolno było dawać mu do ręki oręża. Ustawiono pojedynek, który wygrywałem. Nieszczęście chciało, że mój przeciwnik nagle stracił kontrolę nad sobą i zamiast bronić się, zaczął atakować. Dźgał mnie szpadą, gdzie popadło, aż trafił w oko. Publiczność zawyła ze zgrozy. Zalałem się krwią. Byłem pewien, że straciłem oko. A szaleniec nadal nacierał. Musiałem go radykalnie unieszkodliwić. Dokończyłem scenę i zakrwawiony wyszedłem za kulisy. Koledzy otoczyli mnie, pytając, co się stało. Chciałem odpowiedzieć, ale nie mogłem wydobyć głosu. Ruszałem ustami, ale fonii nie było. Taki szok! Inspicjent krzyknął: „Dajcie mu wódki!”. Ktoś przyniósł szklankę koniaku. Wypiłem i na tyle mi odpuściło, że zacząłem charczeć. Pojawił się lekarz. Ponieważ był niskiego wzrostu, poprosił, abym ukląkł. Klęczałem przed nim, on badał stan mojego oka i po cichu mamrotał: „Zdrowaś Mario” itd.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

W Hollywood nie ma cudów

Grałam w jednym z najlepszych teatrów na Broadwayu Rozmowa z Małgorzatą Zajączkowską – pierwsze sukcesy odnosiła, będąc jeszcze studentką PWST. Po dyplomie w 1979 r. występowała na scenie Teatru Narodowego oraz w filmach, m.in. „Bez miłości” i „Constans”. W latach 1981-1998 przebywała za granicą, z powodzeniem kontynuując karierę aktorską. Po powrocie zagrała w filmie „Żółty szalik”, w serialach: „Miasteczko”, „Na dobre i na złe” oraz w teatrze TV. Obecnie gra gościnnie w warszawskim Teatrze na Woli i Teatrze Atelier w Sopocie. W najbliższym czasie zagra główną rolę kobiecą w filmie Jerzego Stuhra „Pogoda na jutro”. – W Stanach występowała pani jako… –…Margaret Sophie Stein. Pod tymi imionami i nazwiskiem zostałam zarejestrowana w amerykańskim związku zawodowym aktorów, do którego wstąpiłam, grając w filmie „Wrogowie, historia miłości”. – Będąc młodą aktorką, podjęła pani decyzję o wyjeździe na Zachód. Miała pani świadomość ryzyka? – Nie było żadnej decyzji i nie było ryzyka. Pojechałam na dziewięć dni do Paryża, odwiedzić Joasię Pacułę, która tam wtedy mieszkała. Z trudem udało mi się wybłagać u dyrektora Adama Hanuszkiewicza kilka dni wolnego. W Paryżu znalazłam się 9 grudnia 1981 r. Za dziewięć dni miałam wracać. W Teatrze Narodowym grałam prawie we wszystkich sztukach, miałam plany filmowe i propozycje nowych ról w telewizji. Ani przez moment

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Aktorstwo to kontrolowana schizofrenia

Krach na aktorskiej giełdzie może przyjść w każdym momencie. Trzeba być czujnym i ostrożnym. Nie dać się ponieść fali zbytniej pewności siebie Rozmowa z Rafałem Królikowskim – filmowy Wacław z Wajdowskiej „Zemsty” ukończył studia aktorskie w 1992 r. Debiutancka rola w filmie Andrzeja Wajdy „Pierścionek w koronie” przyniosła mu Nagrodę im. Zbigniewa Cybulskiego i etykietę amanta numer jeden polskiego kina. Następne role potwierdziły jego duże możliwości. W filmie „Pożegnanie z Marią” mógł wykorzystać swoje umiejętności muzyczne, wcielając się w rolę skrzypka. Z kolei w „Dziejach mistrza Twardowskiego” znakomicie zagrał swą pierwszą negatywną postać. Obecnie pracuje w warszawskim Teatrze Powszechnym. Gra także w serialach i telenowelach. – Czy w ciągu dziesięciu lat od dyplomu został pan wykorzystany na miarę swoich ambicji? – I tak, i nie. Były okresy, kiedy bardzo mało pracowałem i narzekałem, choć porównując się z innymi kolegami, narzekać chyba nie powinienem. Ale myślę, że każdy aktor, który lubi ten zawód, zawsze narzeka. – A pan lubi? – Nawet bardzo i dlatego nie do końca jestem usatysfakcjonowany. – Wielu rówieśnikom poszło znacznie gorzej. – To prawda. Niektórzy koledzy, z którymi kończyłem szkołę teatralną, już wysiedli z tego pociągu i robią coś

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Sylwetki

Życie usłane różami

Ludziom wydaje się, że aktor, który gra komedię, prywatnie też musi być zawsze wesoły Rozmowa z Elżbietą Zającówną – Po emisji serialu Juliusza Machulskiego „Matki, żony i kochanki” zdawało się, że jest pani u progu wielkiej kariery. Mówiono, że „polski film ma wreszcie swoją Julię Roberts”. Tymczasem nie zauważyłam ani jednej ciekawej propozycji filmowej dla pani, żadnej kontynuacji, żadnych konsekwencji świetnie zagranej roli. Czy ma pani poczucie zmarnowanych szans? – Nie, bo nigdy nie miałam wygórowanych marzeń. Rzeczywiście od czasu tego serialu nie dostawałam propozycji filmowych. Dziś też nie dostaję, ale to jednak wydaje się zrozumiałe, bo w czym można obsadzać nie najgorzej wyglądającą czterdziestolatkę? Spójrzmy prawdzie w oczy! Ciągle jeszcze jestem za młoda do pewnych ról, a już za stara na podlotki. Jak w piosence Rynkowskiego: „Za młodzi na sen, za starzy na grzech”. Tak właśnie jest ze mną. Jestem za młoda na sen, za stara na grzech. – Czy nie uważa pani, że polski film jest nadmiernie zmaskulinizowany? W USA, Anglii, Francji, nawet w Hiszpanii scenarzyści piszą scenariusze ze wspaniałymi rolami dla kobiet dojrzałych. Tam czterdziestoletnie aktorki lśnią niezwykłym blaskiem. U nas jest inaczej. Świetna aktorka grywa najczęściej tylko „ozdobnik” u boku bardzo przeciętnego kolegi. –

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Ambicja mi ciąży

Dostaję wiele propozycji. Najchętniej przyjęłabym wszystkie, aby się sprawdzić – Czy dyplom magisterski ma pani już w kieszeni? – Nie. Szkołę jako taką ukończyłam, natomiast jeszcze nie napisałam pracy magisterskiej. – Dlaczego? – Bo pojawiły się niespodziewane komplikacje. Miałam taką możliwość, żeby bronić pracy rok wcześniej. Wybrałam sobie temat: „Andrzej Seweryn” i zabrałam się do pisania. We wrześniu ubiegłego roku moja praca wymagała właściwie tylko dopieszczenia, czyli spotkania z panem Sewerynem i uściślenia jednego z rozdziałów. Zadzwoniłam do niego do Francji, żeby się dowiedzieć, kiedy będzie w Warszawie. Umówiliśmy się na konkretny termin. Niestety, nasze spotkanie nie doszło do skutku, bo kiedy on przyjechał do Warszawy, ja musiałam wyjechać na zdjęcia do filmu Ryszarda Bugajskiego „Święta polskie”. Kiedy wróciłam, pana Andrzeja już nie było. A dwa miesiące później została wydana książka o nim, więc muszę zmienić temat. – Z jakimi ocenami przeszła pani przez studia? – Zaczynałam, jak prawie każdy, od oceny dostatecznej. Dostałam lekcję pokory. Potem było coraz lepiej, a pod koniec całkiem dobrze. – Bez żalu opuszcza pani akademię? – Wydaje mi się, że mój czas tam już się skończył. Wyciągnęłam ze szkoły tyle, ile mogłam. Mam przeświadczenie,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Ciągle się uczę

Aktorskie nadzieje Walczę z ambicją bycia najlepszą we wszystkim. Mam być dobra w dwóch, trzech rzeczach. Wystarczy Rozmowa z Magdaleną Kumorek – Czy dyplom magisterski ma pani już w kieszeni? – Nie. Szkołę jako taką ukończyłam, natomiast jeszcze nie napisałam pracy magisterskiej. – Dlaczego? – Bo pojawiły się niespodziewane komplikacje. Miałam taką możliwość, żeby pracę bronić rok wcześniej. Wybrałam sobie temat: „Andrzej Seweryn” i zabrałam się do pisania. We wrześniu ubiegłego roku moja praca wymagała właściwie tylko dopieszczenia, czyli spotkania z panem Sewerynem i uściślenia jednego z rozdziałów. Zadzwoniłam do niego do Francji, żeby się dowiedzieć, kiedy będzie w Warszawie. Umówiliśmy się na konkretny termin. Niestety, nasze spotkanie nie doszło do skutku, bo kiedy on przyjechał do Warszawy, ja musiałam wyjechać na zdjęcia do filmu Ryszarda Bugajskiego „Święta polskie”. Kiedy wróciłam, pana Andrzeja już nie było. A dwa miesiące później została wydana książka o nim, więc muszę zmienić temat. – Z jakimi ocenami przeszła pani przez studia? – Zaczynałam, jak prawie każdy, od oceny dostatecznej. Dostałam lekcję pokory. Potem było coraz lepiej, a pod koniec całkiem dobrze. – Bez żalu opuszcza pani akademię? – Wydaje mi się, że mój czas tam już się

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Jako reżyser bywam apodyktyczny

Oglądam czasem swoje pierwsze filmy. Nie mogę na siebie patrzeć Rozmowa z Arturem Barcisiem Łódzką Filmówkę ukończył w 1979 r. Po dyplomie zaangażował się do warszawskiego Teatru na Targówku, a w dwa lata później do Teatru Narodowego. Od 1984 r. jest aktorem teatru Ateneum. Na tej scenie stworzył wiele świetnych kreacji. Imponuje wszechstronnością. Sprawdza się w dramacie, komedii i musicalu. W dorobku ma ok. 45 ról teatralnych, 50 filmowych i 40 telewizyjnych. Występuje na estradzie. W 1980 r. został laureatem III Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Od czterech lat gra w popularnym serialu telewizyjnym „Miodowe lata”. – Dłoń w Alei Gwiazd na tegorocznym festiwalu w Międzyzdrojach odcisnął pan oczywiście dzięki Norkowi? – Nie. Wyraźnie podkreślono, że to wyróżnienie spotyka mnie nie za „Miodowe lata”, tylko za wszystko, co zrobiłem do tej pory. Ponieważ w pani pytaniu wyczuwam leciutką złośliwość, od razu zastrzegam, że „Miodowych lat” się nie wstydzę. I nie sprzeniewierzyłem się sobie, przyjmując rolę Norka. Broń Boże! Wręcz przeciwnie, jestem szczęśliwy, wdzięczny losowi oraz realizatorom, że zaproponowali mi udział w tym serialu. Wcześniej główne role grywałem tylko w teatrze, natomiast w filmach i serialach postrzegany byłem najczęściej jako aktor drugoplanowy. – Miliony telewidzów kojarzą pana z „Miodowymi latami”. Czy nie jest ironią losu, że człowiek,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Ryzykuję każdą rolą

Na szczęście Kazimierz Dejmek nie musiał mówić do mnie: „Córka, nie wiem, k…, co grasz” Rozmowa z Grażyną Barszczewską Talent, wdzięk i urodę świetnej aktorki eksploatowały przez wiele lat telewizyjne seriale: „SOS”, „Dyrektorzy”, „Kariera Nikodema Dyzmy”, „5 dni z życia emeryta”, „Blisko, coraz bliżej”. Absolwentka krakowskiej PWST zadebiutowała jeszcze w trakcie studiów w „Czajce” Czechowa na scenie Teatru Ludowego w Nowej Hucie, gdzie pracowała potem przez dwa sezony. W 1972 r. zaangażowała się do stołecznego Teatru Ateneum. Na tej scenie stworzyła wiele znakomitych kreacji, grała z wielkimi aktorami, m.in. z Janem. Świderskim, Aleksandrą Śląską i Andrzjem Sewerynem. Z Romanem Wilhelmim zagrała w sztuce „Dwoje na huśtawce”, zyskując poklask publiczności i uznanie krytyki. Obecnie jest aktorką Teatru Polskiego. Wydarzeniem stała się jej ostatnia rola w angielskiej sztuce „Solo na dwa głosy” Toma Kempinskiego. Spektakl jest grany pod patronatem Jolanty Kwaśniewskiej. – „Solo na dwa głosy” to chyba coś więcej niż spektakl teatralny i robota aktorska. – Dla mnie to niecodzienny wieczór nie tylko dlatego, że porusza ważne treści. Nasze przedstawienie nie kończy się z chwilą, gdy zapada kurtyna. Kończy się wprawdzie akcja sceniczna, ale zaczyna się spektakl życia. Kiedy wybrzmią oklaski, przekraczamy

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Z krainy szmiry nie ma powrotu

Nasze rodzime reklamy są bez poziomu. To samo dotyczy seriali. Toniemy w bylejakości Rozmowa z Krzysztofem Majchrzakiem – Co jest tajemnicą aktorstwa? – Chyba to samo, co jest tajemnicą życia. Pewien rodzaj uważności i umiejętność wczuwania się w położenie bliźniego. Zdolność współprzeżywania. To jakby laserowa nitka, która biegnie od źrenicy do źrenicy i pobudza do pracy. Krótko mówiąc, jeżeli nie dojdzie do poruszającego kontaktu wiążącego twórcę z odbiorcą, to o dupę potłuc całe to aktorstwo, jak i całą sprawę. – Niejeden aktor mówi: „Jestem nieśmiały, ale na scenie mogę być królem lub wojownikiem”. – Nie cierpię takiego gadania. Scena i ekran to nie miejsce na leczenie ubytków osobowości. Ktoś, kto decyduje się mówić do ludzi, nie może jednocześnie leczyć własnej nieśmiałości. Trzeba mieć apetyt na spotkanie i szczerą emocjonalną ofertę. Nie znaczy to, że scena jest miejscem wyłącznie dla salonowych lwów i tzw. dusz towarzystwa. – Aktorstwo?… – To właśnie akt dynamicznej oferty emocjonalnej. Nieważne, czy będę Hitlerem, Calineczką czy Chrystusem. Interesuje mnie tylko rozwibrowanie zmysłów w duchowym porozumieniu. Źrenica drugiego człowieka. I poczucie wspólnoty. – Mówi się o panu: artysta! – Dziękuję za to górnolotne miano. Jednak w świadomości społecznej to słowo ma pewien kolor, dla mnie nie do przyjęcia!

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.