Ryzykuję każdą rolą

Ryzykuję każdą rolą

Na szczęście Kazimierz Dejmek nie musiał mówić do mnie: „Córka, nie wiem, k…, co grasz” Rozmowa z Grażyną Barszczewską Talent, wdzięk i urodę świetnej aktorki eksploatowały przez wiele lat telewizyjne seriale: „SOS”, „Dyrektorzy”, „Kariera Nikodema Dyzmy”, „5 dni z życia emeryta”, „Blisko, coraz bliżej”. Absolwentka krakowskiej PWST zadebiutowała jeszcze w trakcie studiów w „Czajce” Czechowa na scenie Teatru Ludowego w Nowej Hucie, gdzie pracowała potem przez dwa sezony. W 1972 r. zaangażowała się do stołecznego Teatru Ateneum. Na tej scenie stworzyła wiele znakomitych kreacji, grała z wielkimi aktorami, m.in. z Janem. Świderskim, Aleksandrą Śląską i Andrzjem Sewerynem. Z Romanem Wilhelmim zagrała w sztuce „Dwoje na huśtawce”, zyskując poklask publiczności i uznanie krytyki. Obecnie jest aktorką Teatru Polskiego. Wydarzeniem stała się jej ostatnia rola w angielskiej sztuce „Solo na dwa głosy” Toma Kempinskiego. Spektakl jest grany pod patronatem Jolanty Kwaśniewskiej. – „Solo na dwa głosy” to chyba coś więcej niż spektakl teatralny i robota aktorska. – Dla mnie to niecodzienny wieczór nie tylko dlatego, że porusza ważne treści. Nasze przedstawienie nie kończy się z chwilą, gdy zapada kurtyna. Kończy się wprawdzie akcja sceniczna, ale zaczyna się spektakl życia. Kiedy wybrzmią oklaski, przekraczamy rampę sceniczną, nie w przenośni a dosłownie, i łączymy się z widownią przez konkretny rekwizyt – wózek inwalidzki, na którym poruszam się przez całe przedstawienie. Ten wózek zostaje przekazany komuś potrzebującemu, niepełnosprawnemu z widowni. Teraz nasi widzowie są bohaterami. Mówią o swojej walce z chorobą, o załamaniach, nadziejach, codziennych problemach, ale i radościach, małych i dużych zwycięstwach. Poznajemy wielu cudownych ludzi, którzy poprzez chorobę dostali od losu bogactwo przeżyć, nie rzadko ujawnili talenty, których wcześniej nie byli świadomi. Przeżywamy wraz z osobą obdarowaną wzruszające i radosne chwile. – Niedawno właśnie za „Solo…” odebrała pani przyznaną jednogłośnie przez kapitułę Fundacji Porozumienie bez Barier nagrodę MOTYL 2001. – Zostałam wyróżniona wraz z Alfredem Andrysem, duszą organizacyjną tego przedsięwzięcia. To dla nas szczególne i bardzo ważne wyróżnienie. Po raz pierwszy nagrodzony został spektakl teatralny, integralnie połączony z działalnością charytatywną. Ale byłoby to niemożliwe bez pomocy firm i ludzi, którzy uwierzyli w naszą ideę, określoną przez autora sztuki zdaniem: „Pomagając innym, pomagamy sobie”. – Co sprawiło, że zainteresowała się pani sztuką opartą na życiorysie światowej sławy wiolonczelistki, która u szczytu powodzenia zapadła na nieuleczalną chorobę? – Jest tyle miałkich, błahych rzeczy w kulturze, często sztucznie rozdmuchanych przez mass media. Telewizja zalewa nas agresją lub niewybredną rozrywką, byle tylko zadowolić widza „edukowanego” na sitcomach, reality show czy biesiadnych dowcipach. Teatry coraz częściej sięgają po farsy i trzeciorzędne, łatwe komedie. Nie jestem, broń Boże!, przeciwko rozrywce, sama często po nią sięgam i jako aktorka, i jako odbiorca. Wiem jednak, że sztuka poruszająca tak ważne sprawy jak „Solo…”, jest potrzebna myślącej i wrażliwej widowni, której na szczęście jeszcze nie brakuje. Mówię „jeszcze”, bo jeśli tak dalej pójdzie, to i ta widownia dostosuje się do coraz niżej opuszczanej poprzeczki – gustu tzw. szerokich mas. Jeśli sztuka jest elitarna, to chcę grać dla elity myślących wrażliwców. Ale „Solo…” nie jest sztuką dla wąskiego grona odbiorców. Zawsze kieruję się tym, aby ważne treści przekazywać jak najatrakcyjniej. Moja bohaterka ma ogromne poczucie humoru, potrafi żartować nawet ze swojego kalectwa i widownia śmieje się razem z nią. Uwiodło mnie też w tej sztuce, że jest pozbawiona taniego sentymentalizmu, cukierkowej ckliwości, łatwych emocji i wyciskania łez za wszelką cenę. Wprost przeciwnie, bohaterka i profesor ( w tej roli Henryk Machalica) nie oszczędzają siebie wzajem, uparcie walcząc o każdy dzień. – Jak przygotowywała się pani do zagrania osoby chorej na stwardnienie rozsiane, czyli złowrogie SM? Siedząc na widowni, słyszałam opinię chorych, a też lekarzy terapeutów. Byli zdumieni, że jest pani aż tak bardzo prawdziwa i tak precyzyjnie odtwarza różne stany oraz etapy tej choroby. – Sporo czytałam na temat samej choroby, odwiedzałam ośrodki rehabilitacji, jestem zaprzyjaźniona z Polskim Stowarzyszeniem Chorych na SM, rozmawiałam więc z wieloma chorymi. Ale pokazanie obrazu klinicznego tej choroby nie było dla mnie najważniejsze.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 31/2002

Kategorie: Kultura