Z krainy szmiry nie ma powrotu

Z krainy szmiry nie ma powrotu

Nasze rodzime reklamy są bez poziomu. To samo dotyczy seriali. Toniemy w bylejakości Rozmowa z Krzysztofem Majchrzakiem – Co jest tajemnicą aktorstwa? – Chyba to samo, co jest tajemnicą życia. Pewien rodzaj uważności i umiejętność wczuwania się w położenie bliźniego. Zdolność współprzeżywania. To jakby laserowa nitka, która biegnie od źrenicy do źrenicy i pobudza do pracy. Krótko mówiąc, jeżeli nie dojdzie do poruszającego kontaktu wiążącego twórcę z odbiorcą, to o dupę potłuc całe to aktorstwo, jak i całą sprawę. – Niejeden aktor mówi: „Jestem nieśmiały, ale na scenie mogę być królem lub wojownikiem”. – Nie cierpię takiego gadania. Scena i ekran to nie miejsce na leczenie ubytków osobowości. Ktoś, kto decyduje się mówić do ludzi, nie może jednocześnie leczyć własnej nieśmiałości. Trzeba mieć apetyt na spotkanie i szczerą emocjonalną ofertę. Nie znaczy to, że scena jest miejscem wyłącznie dla salonowych lwów i tzw. dusz towarzystwa. – Aktorstwo?… – To właśnie akt dynamicznej oferty emocjonalnej. Nieważne, czy będę Hitlerem, Calineczką czy Chrystusem. Interesuje mnie tylko rozwibrowanie zmysłów w duchowym porozumieniu. Źrenica drugiego człowieka. I poczucie wspólnoty. – Mówi się o panu: artysta! – Dziękuję za to górnolotne miano. Jednak w świadomości społecznej to słowo ma pewien kolor, dla mnie nie do przyjęcia! Mam nadzieję, że zostanę dobrze zrozumiany, jeśli powiem, że artysta w moim pojęciu to nie taki facet, który na co dzień chodzi w cylindrze i białym szalu, popija absynt, przechadza się po pięknie oświetlonym Krakowie, gdzie pełno duchów Wyspiańskiego, i wygłasza egzaltowane sentencje. Kimś takim nie jestem i na pewno nie chciałbym być. – Więc artysta… – …to po prostu człowiek, który przede wszystkim bierze odpowiedzialność za to, co mówi z ekranu lub ze sceny. I za skutki swojej wypowiedzi przyjmuje niewielką, ale ważną cząstkę odpowiedzialności za kształt rzeczywistości. – Ale jakiej rzeczywistości? Dzisiaj zwycięża amatorszczyzna. Okładkowi idole bez wykształcenia stają się gwiazdami telewizji. W filmach pierwszoplanowe role grają Gulczas, Irek i Manuela. To pana nie drażni? – Nie chodzi mi o rzeczywistość związaną z audiotele, reklamami tamponów o skośnych rowkach czy zapachów do WC. Tu chodzi o pewne warunki, jakie los podyktował człowiekowi. A wracając do popeliny. No cóż! Skoczyliśmy z głębokiego komunizmu od razu we wczesną fazę agresywnego, chamskiego kapitalizmu manchersterskiego, bez formacji pośrednich. To owocuje obecnością popeliniarzy w kulturze, ich twarzami na okładkach kolorowych tygodników i udziałem w projektach filmowych. Mają swoje pięć minut – niech pobaraszkują, niech się cieszą, że znaleźli się w wielkim świecie. Życie i tak zrobi swoje. – Nie dziwi pana, że dobrzy zawodowi aktorzy godzą się na granie z wylansowanymi przez telewizję „typkami”, bo jak inaczej ich nazwać? – To już jest sprawa indywidualnych wyborów. Rynek, na którym działamy, jest w gruncie rzeczy mały, prowincjonalny i płytki. Nie ma tu „półek” z gatunkami filmowymi ani miejscem do działania dla aktorów o różnym profilu mentalnym. Siłą rzeczy dochodzi do takich spotkań. Poza tym to wszystko wiąże się z histeryczną batalią o pozyskanie szerokiej widowni i właśnie w pojawianiu się takich, jak to pani nazwała, „typków”, decydenci widzą szansę na polepszenie oglądalności. A z kolei „typki” jak ulał pasują do roli sprostytuowanej dyspozycyjnej kukiełki z kijem w tyłku, bo są głodni popularności. I wszystko się zgadza – jak w burdelu! – Nie uważa pan, że powinna być jasna i wyraźna hierarchia? – Może nie hierarchia, ale strefy wpływów. Odczuwam gwałtowną potrzebę istnienia określonych „półek”. Żebym nie musiał spotykać się z bandyckim szmirusem, kiedy projekt zapowiada coś ciekawego. W Niemczech facet, który przez siedem lat gra w marnym serialu, nie dostanie propozycji na dużym ekranie od Herzoga, Schlöndorffa czy od von Trotty. – A u nas? – Facet ma pretensje, że wywalono go z ciekawego projektu filmowego. A wywalono dlatego, że dał się poznać jako obszarpany i obśliniony idiota z głupawego serialu. Od kilku sezonów podlizuje się widzowi w niegodny sposób, aby uzyskać odrobinę rechotu. Z tego pragnienia gotów jest nawet pomazać twarz własnym gównem. Oczywiście, nie wszystko, co się dzieje w serialach, jest uszyte z tandety. Jak i nie wszystko, co wchodzi w zakres tzw. wysokiej sztuki, jest godne szacunku. Ale generalnie wszystkie te rzeczy w prostackim portretowaniu współczesności bardziej przypominają sfilmowane wersje „Matysiaków” czy „W Jezioranach” niż filmy. A aktorstwo

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 30/2002

Kategorie: Kultura