Widzowie tłumaczami innej Europy

Widzowie tłumaczami innej Europy

W sytuacji opresji i utrudnień człowiek staje się ambitniejszy

Tomasz Raczek – krytyk filmowy

Korespondencja z Wiednia

W Wiedniu zakończył się LET`S CEE Film Festival, czyli Festiwal Filmów z Europy Centralnej i Wschodniej. To już piąta edycja imprezy stworzonej przez Polkę mieszkającą w Wiedniu, dr Magdalenę Żelasko. Kuratorem festiwalu od początku jest Tomasz Raczek, który czuwa nad doborem filmów. W tym roku wiedeńskiej publiczności pokazał m.in. wielokrotnie nagrodzany „Plac zabaw” Bartosza M. Kowalskiego.

Jakie znaczenie na mapie filmowych wydarzeń Wiednia, Austrii, Europy ma festiwal, którego program wynika z geografii powstania filmów?
– Festiwal od początku miał, powiedziałbym, proroczy program. Pięć lat temu, kiedy powstawał, wydawało się, że filmy prezentujące kulturę, ale i sposób myślenia mieszkańców krajów Europy Środkowej i Wschodniej połączone były tylko geograficznie. W tej chwili Europa Środkowa i Wschodnia to jest pewna formacja, która na kontynencie zaczyna odgrywać szczególną rolę i która trochę inaczej reaguje na to, co się dzieje, co przynosi historia. Widać to chociażby po sposobie reagowania na kwestię uchodźców, ale nie tylko. Tym ciekawsze jest to, co się dzieje i jak myślą ludzie w Europie Wschodniej i Środkowej. I z czego wynika ich myślenie. Filmy z tej części świata pokazują, że zachodzi bardzo dużo nowych zjawisk, że dochodzi do ścierania się różnych opcji.

To są kraje, w których nigdy nie przyjęła się do końca poprawność polityczna, jaką próbowano przenieść ze świata zachodniego. Dlatego dziś te reakcje są czasem bardzo intensywne i może nie takie, jak byśmy chcieli, ale za to prawdziwe. Nie są przykryte powierzchownym „strupkiem poprawności”, pod którym nie wiadomo, co się dzieje. W krajach Europy Wschodniej gołym okiem widać, co ludzie czują, dlatego te filmy są gorące.

Czym się różnią od produkcji zachodnich?
– W filmach, które wybieram do konkursu, są autentyczne klimaty, bez pozłotki i hollywoodzkiego blichtru, bez amerykańskiej poprawności. Nie są one przeznaczone dla publiczności na całym świecie, ale przede wszystkim dla własnej widowni. Dlatego mówią wprost o tym, co jest najważniejsze dla społeczeństw tej części kontynentu. Mam wrażenie, że nie jest ona do końca rozumiana przez resztę Europy, oczekującą, że te kraje pójdą drogą wybraną przez Zachód. Byłoby to może najlepsze i najprostsze, ale nie zawsze jest do zrobienia. Okazuje się, że to będzie własna droga i może najlepiej da się ją zrozumieć, oglądając filmy na naszym festiwalu.

Publiczność w Wiedniu składa się nie tylko z Austriaków, ale też z mieszkającej tu barwnej mieszanki przybyszów z różnych części Europy, choćby z Bałkanów czy Turcji. Jak to może wpływać na odbiór filmów?
– Myślę, że większość pokazywanych filmów dociera podskórnie. Są one odczytywane intuicyjnie. Trafiają raczej do podświadomości niż świadomości. Dlaczego tak się dzieje? Mam wrażenie, że gdy film węgierski oglądają Węgrzy mieszkający w Wiedniu, a film serbski tutejsi Serbowie, to oglądają je przez pryzmat swojego życia w Austrii. Mają pod ręką oba kody odczytywania sztuki: ojczysty, pozostający w podświadomości, i ten nabyty w kraju, do którego wyemigrowali. W związku z tym czują się jak tłumacze, którzy mogliby wyjaśnić znajomym Austriakom, z czego wynikają między nimi różnice w odbiorze filmu. Myślę, że są świadomi i jednego, i drugiego sposobu myślenia.

Jak wygląda pana praca, selekcja filmów, pochodzących jednak z bardzo wielu różnych krajów, m.in. z Turcji, Rumunii, Łotwy czy Azerbejdżanu?
– Filmy, które oglądamy na festiwalu, są efektem kompromisu: to najczęściej tytuły pokazywane już na jakichś festiwalach filmowych i nagradzane. Czyli pierwsze sito zadziałało, a filmy już gdzieś zaistniały. Wyszukuje te filmy przede wszystkim dyrektorka festiwalu Magda Żelasko. Potem ja je oglądam i staramy się tak ułożyć program, aby był interesujący.

Która z kinematografii zwróciła pana uwagę, poruszyła serce?
– Ostatnie lata to był czas wielkiego triumfu kina rumuńskiego. Filmy z Rumunii naprawdę były fenomenalne, natomiast od dwóch lat widzę, że to samo dzieje się z kinem węgierskim. W tym roku zresztą wygrał węgierski „Kills on Wheels” w reżyserii Attili Tilla. Rozmawiałem z reżyserami, czy nie przeszkadza im polityka Orbána. Powiedzieli, że nie, ponieważ w sytuacji opresji i utrudnień człowiek staje się ambitniejszy. To fascynujące i krzepiące.

Powiedział pan, że to festiwal proroczy. Czy jest ważnym festiwalem, już się przyjął?
– LET’S CEE Film Festival mógłby być bardzo ważny, ale w tej chwili doszedł do granicy tego, co można zorganizować przy niewielkim albo żadnym wsparciu finansowym rządu Austrii i miasta Wiednia. Brak funduszy jest bardzo odczuwalny. Cały festiwal jest organizowany – poza dyrektorami Magdą Żelasko i Wolfgangiem Schwellem – dzięki wolontariuszom. Oczywiście duże festiwale zawsze korzystają z pasji ochotników, ale zwykle oni tylko wspierają zawodowców, którzy pracują nad imprezą przez cały rok. Żeby festiwal wiedeński miał prawdziwe znaczenie, powinien się stać festiwalem klasy A, czyli pokazywać filmy premierowe. Żeby jednak dystrybutorzy chcieli pokazywać na nim takie filmy, muszą uwierzyć, że rozdawane tu nagrody mają prestiż. A do tego potrzebna jest większa skala imprezy i większe pieniądze.

Jest pan współrodzicem tego wydarzenia. Co powoduje, że wciąż pan jest z LET’S CEE mimo mało optymistycznych perspektyw?
– Przede wszystkim sympatia do Wiednia. Bardzo dobrze tu się czuję, lubię środowisko artystyczne Wiednia, pracujących tu polskich naukowców i artystów. Podczas corocznych wizyt zaprzyjaźniłem się z mieszkającymi w Wiedniu Polakami, którzy zajmują się dziedzinami mi bliskimi – teatrem i filmem. Niedawno odbyła się w tutejszym teatrze Pygmalion premiera sztuki mojego przyjaciela Marcina Szczygielskiego „Wydmuszka” w reżyserii Magdy Marszałkowskiej. To najlepszy dowód, że równolegle z festiwalem odbywają się w Wiedniu ważne z mojego punktu widzenia inicjatywy kulturalne. Byłem na wręczeniu Złotych Sów, zwanych Oscarami Polonii, gdzie jedną z nagród odbierała Krystyna Mazurówna, a przecież w należącym do mnie wydawnictwie Latarnik wydaliśmy właśnie jej książkę, „Ach ci faceci”. To wszystko się przenika.

Samą nazwą festiwalu LET’S CEE można się pobawić, choćby „pożyjemy, zobaczymy”. Czego mu zatem życzyć, żeby przetrwał?
– Większych funduszy, żeby dało się realizować większą część ambicji, bo na razie to głównie kompromisy. Ambicje są wielkie, ale realizujemy tyle z nich, ile się daje. Nie jest to takie złe, bo stan niedosytu zawsze pcha do następnych przedsięwzięć, niech więc już tak będzie.

Wydanie: 16/2017, 2017

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy