Pejzaż dla menedżera

Pejzaż dla menedżera

Rynek sztuki Dzisiaj najdostępniejsze cenowo dla przeciętnego inteligenta są grafika i fotografia artystyczna Przychodzi nauczyciel do galerii – to nie brzmi już jak początek absurdalnego dowcipu. Na rynek sztuki wchodzi pierwsze pokolenie inteligentów, których stać na zakupy w galerii i pierwsze pokolenie artystów, którzy sprzedają swe prace w cenach dostępnych dla inteligenta. Właściciele galerii są jednomyślni: kołem zamachowym rodzimego rynku sztuki stało się pokolenie 30-, 40-latków, którzy dorobili się już znaczących pieniędzy w ciągu ostatnich 15 lat. To młodzi prawnicy, menedżerowie, pracownicy reklamy. Wiele podróżują po świecie i nieźle orientują się w sztuce. Kupili sobie pierwsze mieszkania, a najbardziej zasobni pobudowali domki pod miastem i nagle stali się właścicielami dużej ilości ścian do udekorowania. Są na tyle wykształceni i wrażliwi estetycznie, by nie wieszać w domu gotowców kupionych w IKEA ani Kossaków, w których można by ulokować pieniądze na kilka dziesięcioleci. 30-, 40-latkowie chcą mieć na ścianach swoich rówieśników. Dla młodych artystów oznacza to nadejście lepszych czasów. – Powoli wracają zwyczaje, jakie pielęgnowano w Krakowie sto lat temu – tłumaczy Janina Górka-Czarnecka z krakowskiej galerii Artemis. – Wówczas w każdym mieszczańskim domu wisiały obrazy współczesnych artystów – na przyzwoitym poziomie, choć nie najwyższego lotu. Takie, na jakie było stać ówczesnego inteligenta na dobrej posadzie. Za drogie płótna Jego dzisiejszy odpowiednik – jeżeli zarobił już na przyzwoite mieszkanie i niezły samochód – kupuje w galerii płótno za 20-60 tys. zł. Jeżeli jest zainteresowany mistrzami debiutującymi przed kilkudziesięcioleciami, może za tę sumę dostać dzieło Zdzisława Beksińskiego (30-40 tys. zł), Teresy Pągowskiej (40-60 tys. zł) lub Franciszka Starowieyskiego (ok. 60 tys. zł). Takie ceny ich płótna osiągają na aukcjach. Za obraz młodego twórcy o mało znanym nazwisku trzeba wyłożyć średnio od 2 tys. zł wzwyż. Właśnie na młodych twórców poluje druga grupa mniej zamożnych, ale również po raz pierwszy od wielu dziesięcioleci zainteresowanych sztuką – inteligenci zatrudnieni w sferze budżetowej: lekarze, nauczyciele. Oni muszą oszczędzać. – Zdarza się, że dla klienta, który zbiera pieniądze na konkretny obraz, przytrzymuję dzieło w swojej galerii przez kilka miesięcy – mówi Jan Michalski z krakowskiej galerii Zderzak. Klienci z budżetówki rzadziej ozdabiają ściany malarstwem – częściej kupują rysunek czy grafikę, które są znacznie tańsze, a galernicy twierdzą, że przebojem rynku sztuki dla budżetówki już niebawem okaże się ciągle zbyt mało popularna w Polsce fotografia artystyczna. Za grafikę lub zdjęcie młodzi twórcy z reguły życzą sobie nie więcej niż kilkaset złotych. Rynek sztuki współczesnej w najmniejszym stopniu – paradoksalnie – stymulują zawodowi kolekcjonerzy. Kiedy już zgromadzą klasyków XX w. w typie Jerzego Nowosielskiego (na aukcjach od 100 tys. zł w górę) czy Jana Tarasina (od 70 tys. zł w górę), często decydują się odświeżyć kolekcje i stawiają na artystów młodych, rokujących nadzieję na przyszłość. Tylko zamożnych kolekcjonerów stać na eksperymenty – kupowanie dzieł młodego artysty z nadzieją, że namalowany dziś obraz okaże się świetną lokata kapitału za lat dziesięć. Kolekcjonerzy kupują więc prace młodych często hurtem i wcale nie dekorują nimi ścian – przechowują je w domowych magazynach w oczekiwaniu na nadejście prawdziwej koniunktury. Silniki na drucikach A z tą koniunkturą jest dzisiaj coraz większy problem, bo do drzwi galerii coraz częściej stukają artyści multimedialni. Tworzą dzieła intrygujące, którymi jednak w żaden sposób nie da się udekorować wnętrza mieszkalnego. Można je najwyżej wystawić w państwowym muzeum albo w galerii non profit. Ich szeroki wachlarz pokazały właśnie Targi Sztuki Art Poznań 2004 (3-7 czerwca) – największa tego typu impreza po 1989 r. I tak Mariusz Front, artysta wyspecjalizowany w sztuce interaktywnej, rozpiął między sufitem, podłogą a ścianami poznańskiej galerii sieć drutów, na których pozawieszał niewielkie silniki elektryczne. Po podłączeniu do prądu silniczki potrząsają całą siecią, dając wrażenie bezładnej i absurdalnej szamotaniny. Dla rozmieszczenia instalacji potrzebne jest pomieszczenie wielkości sporego pokoju – dla widza potrzebny jest drugi pokój. Na pojemny hol

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 26/2004

Kategorie: Kultura