Wpisy od Wojciech Kuczok
Wołanie o przemoc
Końcówka kampanii prezydenckiej stronników i aliantów prawicowego kandydata stała pod znakiem jawnej pochwały przemocy, co powoduje, że bez względu na wynik wyborów obudziliśmy się w kraju śmiertelnie chorym. Kibolskiej biografii Nawrockiego nie dałoby się wybronić inaczej niż zmasowaną gloryfikacją tępej siły fizycznej i bandyckich obyczajów – było tego za dużo, w dodatku pomazaniec Kaczora ani myślał wypierać się chuligańskiej przeszłości i obstawał przy dumnym wspominaniu bitewnych sukcesów.
Dopóki honorowe wartości „szlachetnej, męskiej walki w różnych modułach” doceniały publicznie pisowskie zakapiory w rodzaju Czarnka czy Jakiego, a zatem ludzie, którym z oczu patrzy mordobiciem, można było tylko wzruszać ramionami. Ale kiedy ustawkowe „me too” objęło także wyznania prezydenta ministranta, a nawet samego prezesa PiS, zrobiło się tak śmiesznie, że aż przerażająco. Zwłaszcza że Kaczyński sięgnął po ostateczność, powołując się na Abla, znaczy, lepszego brata, do którego śmierci osobiście się przyczynił: „Mój brat też w ustawkach, znaczy bójkach, brał udział i co?”. Wyobrażanie sobie żoliborskich bliźniaków biegających ze sztachetami po dzielni przerasta mnie pomimo mojego zamiłowania do metafizycznej dziwności istnienia.
W dziedzinie freak fightów mamy już zaorane, nikt nie wymyśli większego kuriozum. Ale kości zostały rzucone, niebawem nieformalnym hymnem naszej obolałej od ustawek Ojczyzny będzie pieśń autorstwa Olafa Deriglasoffa z kultowego „P.O.L.O.V.I.R.U.S.A”; refren leci tak: „Sztany, glany, chuj złamany, zęby wybite, łeb urwany. Sztany, szkity, chuj przebity, siedmiu rannych, dwóch zabitych”.
Kibole angielscy, niegdyś najbardziej
Pociąg do mistrzostwa
Podsumowanie sezonu Ekstraklasy
Sensacji nie było. Przed rozpoczęciem sezonu eksperci typowali, że mistrzem Polski zostanie drużyna, która rozegra… najmniej meczów. Tak też się stało, o mistrzostwo biły się do końca ekipy Lecha Poznań i Rakowa Częstochowa, nieuwikłane w rozgrywki europejskie, w dodatku obie solidarnie odpuściły Puchar Polski już w pierwszej jesiennej rundzie.
W mentalności naszego środowiska piłkarskiego europejskie puchary są „pocałunkiem śmierci”, albowiem żaden polski klub organizacyjnie ani budżetowo nie jest w stanie unieść walki na kilku frontach jednocześnie. Tym oto sposobem od pięciu sezonów nikt w Polsce nie potrafi obronić tytułu mistrzowskiego. Po wynalezieniu Ligi Konferencji mistrz Polski naprawdę musiałby się postarać, żeby nie awansować do rozgrywek grupowych, bo przegrywając eliminacje Champions League, spada do kwalifikacji Ligi Europy, a przegrywając i tutaj, musi przejść ledwie jednego rywala w drodze do najniższego rangą kontynentalnego pucharu – mistrzostwo Polski zatem niejako skazuje na jesień pucharową i decyduje o wiosennej abdykacji, bo strat poniesionych wskutek przeciążonego kalendarza odrobić się nie da.
Już dzisiaj można więc śmiało obstawiać, że w przyszłym roku po tytuł mistrza Polski sięgnie ktoś spoza kwartetu: Lech, Raków, Jagiellonia i Legia. Co wcale nie musi być taką sensacją, biorąc pod uwagę przejęcie łódzkiego Widzewa przez milionera Roberta Dobrzyckiego i zapowiadane zbrojenia transferowe.
Tymczasem jednak to Lech po raz dziewiąty świętuje majstra, choć dopiero ósmy raz wygrał ligę – po ostatniej kolejce wiosny 1993 r., kiedy Legia i ŁKS na chama licytowały bramki strzelane przekupionym rywalom, PZPN ostatecznie przyznał tytuł trzecim w tabeli poznaniakom. Tym razem w pełni sobie na ten zaszczyt zasłużył, pomimo wczesnowiosennej zadyszki i domowej porażki z najgroźniejszym rywalem o tron. Lech grał piłkę najmilszą oku, najbardziej ofensywną, no i w przeciwieństwie do najgroźniejszych rywali z Częstochowy regularnie wystawiał w polu także Polaków, ba, nasi rodacy grali w drużynie pierwszoplanowe role.
Niejako poznańską tradycją jest wychowywanie i eksportowanie do Europy zdolnej młodzieży – w tym roku na młode gwiazdy Kolejorza wyrośli absolutnie bezcenny w drugiej linii Antoni Kozubal i świetnie sobie radzący w defensywie Michał Gurgul. Z obydwoma wiążemy wielkie nadzieje co do rozpoczynających się już niebawem Mistrzostw Europy U-21, które zostaną rozegrane na Słowacji. Bramkarz Lechitów, Bartosz Mrozek, kapitalnym sezonem zasłużył już sobie na powołanie do seniorskiej kadry narodowej.
Jednak najjaśniej rozbłysły w ekipie nowe gwiazdy z importu. Ali Gholizadeh, reprezentant Iranu, nie zawodził w decydujących meczach, w tym dwukrotnie strzelał gole w derbach Polski, zarówno jesienią w Poznaniu, gdy Lech poniewierał Legię 5:2, jak i w niedawnym rewanżu przy Łazienkowskiej, kiedy zdobył technicznym strzałem wyjątkowej urody jedyną bramkę. Portugalczyk Afonso Sousa niemal jednogłośnie został zaś uznany za najlepszego pomocnika sezonu i na Gali Ekstraklasy odebrał stosowną statuetkę. Obaj potrzebowali czasu i cierpliwości, żeby zabłysnąć na miarę swoich talentów – Irańczyk dopiero pod koniec drugiego sezonu w Lechu stał się graczem absolutnie kluczowym, a Sousa, grający w Lechu o rok dłużej, na początku był niemiłosiernie wygwizdywany za nieporadność w ofensywie.
Siłą poznaniaków była
Z Polski do Polski
Namaszerowali się, nafaszerowali sloganami i poszli – z czwartkowej perspektywy (kiedy oddaję felieton) mogę sobie tylko wyobrażać, czy dwie proste równoległe na mapie stolicy zdążyły się przeciąć, czy też dokonają tego dopiero w nieskończoności. Trzaskowski zgłosił się pierwszy, więc zajął klasyczną retorykę ojczyźnianą – jego był Wielki Marsz Patriotów; Nawrocki sięgnął po swoją ulubioną retorykę kibolską: „Za kim idziesz? Za Polską!”. W jego Wielkim Marszu za nią się szło (przecież nie o to, żeby w jej intencji, nie żeby Polskę przodem puścić), za, a nawet przeciw tej drugiej marszrucie. Taka była intencja sztabu kandydata kaczystowskiego, w mało zakamuflowany sposób nawołującego do konfrontacji: „Powstrzymać marsz Tuska do jedynowładztwa!”. Najlepiej wywołać zamieszki, a ich konsekwencje zrzucić na nieudolność prezydenta Warszawy – skoro nie umie dopilnować porządku w mieście, to jakże miałby ogarnąć całą Polskę? A gdyby jednak ogarnął i z pomocą policji uspokoił harcowników, to się zrobi z tego raban, że Czaskoski bije Polaków.
Takoż w najlepszym razie miały przejść ulicami dwie Polski, nie dotykając się, nie słysząc ani nie widząc – i to jest metafora tyleż tragiczna, co pouczająca, ukoronowanie 20 lat pracy nad radykalnym i nieodwracalnym podzieleniem Polaków na dwa wrogie plemiona.
A gdyby tak pójść tropem tego rozdzielenia i zamiast do debaty prezydenckiej usiąść do negocjacji secesyjnych? Bo cóż te dwa plemiona mają ze sobą wspólnego oprócz języka? Ileż można się męczyć ze sobą?! To małżeństwo na siłę, w którym nie ma już żadnych pozytywnych emocji, jedno dybie na drugie, poderżnęłoby mu gardło we śnie, ale od ćwierć wieku uczęszczają na terapię, gdzie są przekonywani o tym, że warto żyć razem – za wszelką cenę. Czy aby na pewno za wszelką? Czy trzeba czekać
Za kim idziesz?
Tak oto niepostrzeżenie przeszliśmy z czasów kibolstwa antyrządowego (za poprzedniej kadencji premiera Tuska stadionowym power playem była rymowanka „Donald, matole, twój rząd obalą kibole!”), poprzez kibolstwo prorządowe (za rządów PiS zwłaszcza legijna Żyleta wiodła prym w patriotycznym przekazie, a także bezpośrednich groźbach pod adresem opozycyjnych mediów), aż do momentu, w którym lada dzień głową państwa zostanie kibol, chwalący się swoim czynnym udziałem w regularnych zbiorowych mordobiciach, znanych powszechnie jako ustawki, w środowisku zainteresowanych zaś – grzybobrania.
Bandyci na swoje porachunki umawiają się zwykle na leśnych polanach, w miejscach nieuczęszczanych przez osoby postronne, a kiedy wskutek przecieku zdarza im się być przyłapywanymi przez policję, tłumaczą, że wybrali się na grzyby, przecież każdemu wolno chodzić po lesie – skądinąd są to mykolodzy co się zowie, bo znają także gatunki grzybów zimowych i wiosennych, wszak gorąca krew wre do bitki cały rok, trzeba mieć alibi na każdy sezon. Kandydat Nawrocki nazwał te zmagania „szlachetną, męską walką wręcz”, a także „aktywnością sportową”. Należy uściślić, że w chuligańskim słowniku szlachetność jest antonimem szlachtowania – chodzi o to, że w odróżnieniu od szalikowców z grodu Kraka cała reszta polskiego kibolstwa przestrzega paktu o nieużywaniu broni białej – krakusy są objęte anatemą, bo ganiają się po osiedlach z maczetami. Z nimi nie tylko nikt się nie ustawia, ale nawet zaszantażowane przez fanatyków zarządy polskich klubów ligowych po prostu nie wpuszczają zorganizowanych grup Wisły na stadion. A zatem szlachetnie jest wtedy, gdy ekipy osiłków umawiają się na gołe pięści i nie kopią leżących – poza tym wszystkie chwyty dozwolone.
Oto więc wydziarany kibol, zblatowany z trójmiejskimi gangusami, tuż przed drugą turą wyborów prezydenckich przechwala się częstym udziałem w grupowych nawalankach objętych paragrafem Kodeksu karnego – i robi to z pełną świadomością, że w ten sposób raczej zyska, niż straci na poparciu. Połowa obywateli naszego kraju chce mieć prezydenta zakapiora. Chciałoby się rzec: pierdol się, Polsko. Ale przecież się nie rzeknie, bo równać Polskę z kafarami, zwyrolami i bęcwałami, którzy w Dzień Dziecka zrobią sobie prezent, oddając głos na Nawrockiego, to jakby równać piłkę nożną z kibolstwem.
Otóż, skoro nie przestałem kochać piłki nożnej, takoż i nie zrzeknę się obywatelstwa z powodu stadionowych patusów – ale też nie muszę przyglądać się biernie hodowaniu wykolejeńców ani hołdować im nie zamierzam. Bez względu na ich przynależność klubową czy raczej to, jakie barwy klubowe zawłaszczyli.
Skądinąd jedyne zlecenie „zrobienia do spodu” mojej skromnej osoby wydali przed laty kibole Ruchu Chorzów, którego jestem wiernym i odwiecznym kibicem – za to, że w felietonie sportowym nazwałem ich frajerami, zresztą bez świadomości, że to w półświatku największa obelga oznaczająca kapusia; mnie chodziło raczej o naiwność ich „rytuałów bojowych”. Bardzo bym się pogniewał, gdyby na słusznej fali obrzydzenia nawrockim modelem męskości i mężności wylano dziecko z kąpielą – radykałowie z drugiej strony barykady gotowi zaraz uznać, że kto chodzi na mecze, ten pisior i konfiarz, futbolem interesują się wyłącznie incele, kuce i dziadersi, a pisanie o piłce nożnej w poważnych gazetach o orientacji lewicowej to kompromitujące nieporozumienie.
Owóż, tłumaczyć się nie będę, mogę za to odesłać do intrygującej antologii, dopiero co u nas wydanej. Rzecz nosi tytuł „Kafka na Maracanie” i stanowi zbiór opowiadań o znanych ludziach kultury uzależnionych od piłki nożnej. „Futbol wyważa wszystkie drzwi, również drzwi literatury. Wbrew temu, co zwykło się myśleć, jest mnóstwo pisarek, pisarzy i postaci popkultury, których przyciągnęły gole i szaleństwo panujące na trybunach. Piłka nożna wciska się w twórczość i życie autorek i autorów, którzy zbudowali most pomiędzy tymi dwoma pozornie niezwiązanymi ze sobą światami. Od Gabriela Garcíi Márqueza po Alberta Camusa, od George’a Orwella po Ryszarda Kapuścińskiego, od Pabla Picassa
Wybór ogromu ziszczeń
Głosowałem na Trzaskowskiego. Chociaż w rozmaitych przedwyborczych „latarnikach” i quizach światopoglądowych nie wygrał u mnie ani razu (najbardziej wychodziło mi po drodze z Hołownią); głosowałem na niego – z marzeniem o tym, że da się to wszystko załatwić w pierwszej turze, z wybujałą nadzieją, że może jednak sondaże są po to, żeby wybrzydzać, a przy urnie już wszyscy się zmobilizujemy do tego, by „wulg. o mężczyźnie: mieć stosunek płciowy” PiS i Konfederację. Przy kawiarnianym stoliku można sobie marudzić, kto woli na dwuprocentowym, na zagęszczonym, na kozim czy sojowym, ale jeśli jedyną alternatywą jest czarna zbożowa w okopach lub pod celą, to już się grzecznie wychłepce po prostu kawę z mlekiem.
Sprawdzałem, co tam się działo w głowach po drugiej stronie, bo mam tyluż znajomych, a nawet przyjaciół, w środowiskach inteligenckich, co i w robotniczych, miejskich i wiejskich, tuskowych i kaczystowskich. Cóż począć, nie jestem jednobańkowy, mam wgląd w najprzeróżniejsze umysły, także ofiar propagandy, a jako że nie mam temperamentu misjonarskiego, nie zwykłem nikogo nawracać. Skoro lud należy kochać, spoglądam na jasne strony ludzi, również tych o ciemnych orientacjach.
Myślałem, że może w związku z aferą kawalerkową coś się zachwieje w elektoracie pisowskim. Nie przyuważyłem jednak żadnych pęknięć ani wątpliwości: emerytowany górnik powiedział z kamienną twarzą i sytą ironią, że zagłosuje na Nawrockiego, nawet gdyby ten potrącił na pasach zakonnicę w ciąży, a wszystko dlatego, że Tusk strzelał do jego kolegów w Jastrzębiu. Tak to działa, szereg sylogizmów i skrótów myślowych – Trzaskowski to człowiek Tuska, za którego poprzedniej kadencji policja „brutalnie spacyfikowała strajk górników”. PiS tak długo wciskało ten przekaz, że ludziom już zaczął się mylić Wujek z Zofiówką – i o to właśnie chodziło. Co tam, że zastrzeleni męczennicy
Ekipa remontadowa
Lamine Yamal – genialny 17-latek
„Nie jest normalne to, co robi. Po pierwsze – jakość i poziom talentu jest chory. Po drugie, dojrzałość w jego grze to jest jedna rzecz, której nie potrafię zrozumieć, bo 17-latek nie powinien wiedzieć, kiedy przyspieszyć, kiedy zwolnić, kiedy kiwać, kiedy podać, kiedy zagrać na czas…” – tak skomentował wyczyny Lamine’a Yamala Wojciech Szczęsny tuż po zdobyciu z Barceloną tytułu mis-
trzowskiego. Ten chłopak jeszcze rośnie, jeszcze się leczy u pediatry, nie ma dowodu osobistego, a już jest legendą seniorskiej piłki. Cokolwiek los mu przyniesie, czy będzie przez kolejne dwie dekady wspinał się na podium geniuszy wszech czasów po to, by wraz z Maradoną i Messim uczynić je czysto lewonożnym, czy też z nieznanych przyczyn kariera mu się (odpukać!) nagle załamie. W tym drugim przypadku legenda urośnie szybciej, Rimbaudowi też nie zaszkodziło, że zaniechał pisania wierszy, kiedy tylko osiągnął pełnoletniość.
Lamine Yamal niespełna rok po zdobyciu z reprezentacją narodową mistrzostwa Europy sięgnął właśnie z Barceloną po potrójną koronę w Hiszpanii, a po najbardziej epickim dwumeczu półfinałowym w historii Champions League zaliczył także lekcję pięknego przegrywania. Ale nawet gdyby niczego nie wygrał, nie ma wątpliwości, że ten dzieciak jest namaszczony. Zdobywał dla Barcy gole w kluczowych momentach sezonu, w przełomowych chwilach meczów – ba, powiedzieć gole nie wystarczy, strzelał goliska, sam ze sobą rywalizował o miano autora najpiękniejszej bramki sezonu, co mecz trafiając bardziej obezwładniająco. Yamal nie umie strzelać goli szpetnych, zwykłych, a nawet ładnych; on zawsze trafia bajecznie, kosmicznie, z nieludzkim wprost połączeniem siły i precyzji.
Tak właśnie uciszył w czwartkowy wieczór najbardziej wrogi Blaugranie stadion Espanyolu i spuentował swój genialny sezon bodaj najcudowniejszą z bramek. Gole Yamala degustuje się niczym kolejne roczniki bordoskiego grand cru, taki np. Château Pétrus w Pomerol z czystego merlota – ta sama parcela, ten sam szczep winogron, wszystkie wina wybitne w podobny sposób, ale subtelnie różniące się od siebie wskutek aury, która na nie wpływała, i procesów starzenia. Różnica polega na tym, że na łyk Pétrusa stać tylko milionerów, a delektować się smakiem bramek Yamala może każdy.
Otóż ten genialny 17-latek prawie zawsze robi to samo – zbiega ze skrzydła do środka i ładuje lewą nogą, nadając piłce perfekcyjną trajektorię; przypomina w tym Arjena Robbena, holenderską gwiazdę Bayernu z poprzedniej dekady – wszyscy obrońcy wiedzieli, na co się zanosi, a i tak w nieskończoność nabierali się na ten sam numer. Kiedy Yamal dostanie choć metr swobody do 20 m przed bramką, niechybnie zdejmie pajęczynę – wszyscy mają tego świadomość, ale weź tu upilnuj przez półtorej godziny wybieganego młokosa, który do tego najlepiej na świecie drybluje i najlepiej w historii asystuje zewniakiem.
Barcelona mogła świętować odzyskanie tytułu już w środowy wieczór, gdyby Real nie wygrał u siebie z Mallorcą, ale cóż by to było za świętowanie – każdy u siebie w domu, dzieciaki już pousypiane, żony rozochocone, dobrze zatem, że w ostatnich sekundach doliczonego czasu gry rezerwowy obrońca Królewskich trochę jakby mimochodem trafił do siatki.
Wszystko więc rozstrzygnęło się w derbach Barcelony, choć gospodarze na pełnej wściekłości robili, co mogli, zarówno na boisku, jak i na trybunach, aby uniknąć upokorzenia. Barca, odwieczny wróg Espanyolu, przed dwoma laty już na tym stadionie zdobyła koronę, jednocześnie strącając sąsiadów
To idzie starość
W dzieciństwie i wczesnej młodości uwielbiałem zaszywać się w starokawalerskim pokoju wujaszka i pod jego nieobecność podczytywać naprędce księgi zakazane. Był bowiem wujek szczególnym rodzajem bibliofila, jego regały zapełniały niemal wyłącznie tytuły owiane aurą skandalicznych. Podczas gdy cioteczka w swojej staropanieńskiej samotni zgłębiała publikacje, którym przystemplowano imprimatur, wujaszek budował swój księgozbiór z szatańskich wersetów. Brat i siostra, przewlekle nieparzyści, rymowali się w ten paradoksalny sposób – we wschodniej części domu pokoik cioteczki promieniał od lektur zbożnych, zachodni zakątek tonął w mrokach tekstów wyklętych. Jak cioteczka sięgała po Biblię, tak wujaszek zgłębiał Kamasutrę, kiedy ona szamała na podwieczorek encykliki papieskie, on się pożywiał kanonem libertynizmu, gdy ona przed snem studiowała żywoty świętych, on robił dzięcioła nad biografią Hitlera. Miał przeszkloną biblioteczkę,
której drzwiczki zamykały się na kluczyk, dopóki zatem nie zdołałem namierzyć skrytki, mogłem jedynie przez szybę podniecać zmysły tytułami z przepastnych głębin występku i nikczemności: „Seks partnerski”, „Raz w roku w Skiroławkach” czy „Sto dwadzieścia dni Sodomy”. Potem, już jako nastoletni młodzieniec, stałem się reprezentantem bodaj ostatniego w historii pokolenia miłośników pornografii sensu stricto, czyli tekstów o nierządnicach, nałogowym czytelnikiem ksiąg nieczystych, który w(zw)odził po zdaniach bez dostępu do obrazków. Ostatnia książka, którą znalazłem na stoliku nocnym wujka, tuż przed jego wyprowadzką, nosiła tytuł „Starzy grzesznicy żyją dłużej” – był to już bowiem czas, w którym wujek, grubo po przeżyciu połowy wieku, zaczął interesować się, ile mu jeszcze życia zostało i jak sobie go trochę dodać. Zabrał manatki i wyprowadził się do pani, u której wykonywał doraźne prace hydrauliczne; przestał zatem grzeszyć samotnością, za to z żarliwością oddał się wszelkim innym uciechom życia. Dzisiaj dobiega osiemdziesiątki w rześkości cielesnej, ale umysłowo nie jest już tak dobrze – cioteczka zresztą, dziesięć lat starsza, też podupadła raczej na duchu niż zdrowiu – okazuje się zatem, że ani żywot poczciwy, ani hulaszczy nie mają takiego wpływu na długowieczność, jak to, co zapisane w genach. W przypadku mojej rodziny jest to nieuniknione starcze otępienie, więc psu na budę taka długowieczność.
W internecie krąży sporo hochsztaplerskich „kalkulatorów daty śmierci”, tym więcej płatnych, im mniej wartych, ale jeden jest wiarygodny i darmowy – na stronie livingto100.com można wypełnić test opracowany przez amerykańskiego naukowca Toma Perlsa, założyciela New England Centenarian Study, największego na świecie ośrodka badań nad długowiecznością. Wypełniłem z bolesną szczerością wszystkie rubryki dotyczące moich nałogów i szkodliwych nawyków, a i tak wedle prognozy, prowadząc się równie niedbale jak dziś, dociągnę do roku 2050. To jest całkiem ładna w swej okrągłości data na odejście, o ile oczywiście będzie jeszcze wtedy skąd odchodzić, bo zegar
Sport i turystyka
Natłukłem zdjęć komórką podczas przechadzek emiliańsko-romańskich, bo Antek ma krótką cierpliwość i zdiagnozowane ADHD, więc zwiedzanie z nim galerii lub kościołów jest sportem ekstremalnym. Trzeba wykorzystać pierwsze pięć minut na ogarnięcie wzrokiem maksimum szczegółów, potem pozostaje fotografowanie i ewakuacja, kiedy dzieciak zaczyna intensywnie protestować. Mieliśmy umowę, że każdego dnia znajdę boisko i pogramy chociaż godzinę, jeśli wytrzyma parę chwil dłużej podczas zwiedzania. Ale ten deal nie działa – serce się kraje, kiedy człowiek widzi męki pańskie na dziecięcym obliczu, ma wyrzuty sumienia; co tam katedry, co tam muzea, na starość je sobie poodwiedzasz, Kuczoku, teraz trzeba ganiać za piłką z dziesięciolatkiem.
A że się napłodziło trochę, to może i tej spokojnej starości wcale doczekać nie przyjdzie: gdyby jeszcze córka na późne lata się przytrafiła, byłoby łatwiej, ale gdzie tam, jest młody futbolista, który nie ma innych bogów nad piłkę, każdy zatem dzień wakacyjny dzieli się na wielkie plany turystyczne, niewielkie realizacje, a potem szukanie odpowiedniego boiska i kopanie. Trzeba przy tym mężnie znosić nie tylko wysiłek fizyczny nieprzystający do tuszy i kondycji, należy umieć odpierać nie tylko kąśliwe strzały zza pola karnego, ale też znosić nieustającą kanonadę krytyki: jeśli np. gram za dobrze, frustracja dzieciaka potężnieje do rozmiarów histerycznych, jeśli gram za słabo, jestem wyzywany od dziadów, bambików i loserów.
Takie są uroki późnego ojcostwa i biorę je na klatę, a raczej na biust nieomal laktacyjny, prężący się nad brzuchem w 30. miesiącu piwnej ciąży. Modlę się w tych chwilach boiskowych o nadejście młodocianych mesjaszy tubylczych, którzy by mię wyręczyli i zagrali z Antkiem meczyk, lecz próżne me nadzieje, bo nawet jeśli przychodzą, to jestem zobligowany chociaż do stania na bramce, syn czuje się pewniej ze mną w składzie, ma się na kim wyżywać w razie niepowodzeń.
Owóż, teraz sobie dopiero przeglądam fotografie z wakacji wielkanocnych i przyglądam się z uwagą drobiazgom, w których utkwił diabeł. Na przykład na mozaice w apsydzie bazyliki Sant’Apollinare in Classe widzę rękę Stwórcy
Lewa żałoba
Piszę te słowa 48 godzin po ogłoszeniu przez Dudę żałoby narodowej i dobę po kontrasygnowaniu jej przez Tuska, zakładam więc, że skoro dotąd żaden kandydat na urząd prezydencki przeciw temu nie zaprotestował, już tego nie zrobi. To by było na tyle w kwestii świeckości państwa polskiego i wiarygodności liderów lewicy.
Zachodzę w głowę, czy to milczenie wynika z lenistwa intelektualnego, z kunktatorstwa, czy może z obliczeń sztabów wyborczych, ale byłyby to kalkulacje chybione, bo jak celnie zauważył Marek Migalski na swoim profilu facebookowym, taki protest poparłoby kilka razy więcej ludzi, niż chce głosować na panią Biejat czy pana Zandberga. Być może zatem mamy tu do czynienia z kolejnym przykładem abstrakcyjnego pojmowania tzw. ludu, który, jak wiadomo, kochać należy – wszak jest on bogobojny, więc nie wolno obrażać jego uczuć religijnych w delikatnej chwili. Dla mnie to raczej chwila prawdy. Okazuje się bowiem, że można postulować renegocjowanie konkordatu, świeckie urzędy i szpitale, likwidację klauzuli sumienia, opodatkowanie Kościoła, a zarazem nie pisnąć nawet słowa, kiedy z powodu pogrzebu naczelnika Watykanu naród na żądanie prezydenta ministranta ma się pogrążyć w rozpaczy.
Najwyraźniej także po lewej stronie pamiętają przestrogę Jarosława Kaczyńskiego: „Kto podniesie rękę na Kościół, ten podniesie rękę na Polskę!”. Dajcie mi spokój z taką lewicą; socjalistów katolickich w Sejmie obficie reprezentuje PiS, nie trzeba im posiłków. Dodam zupełnie na marginesie, że ostatnim przywódcą obcego państwa, niebędącym Polakiem, którego nad Wisłą uczczono żałobą narodową, był Józef Stalin. Gdy kilka lat temu udał się na wieczne odpoczywanie Benedykt XVI, żadnej żałoby w Polsce nie ogłoszono, choć poglądy miał bardziej skostniałe i milsze prawicy, ale pewnie papa Duda zadzwonił do syna z przestrogą: „Ani się waż, Andrzejku! Niemca czcić nie będziem”. A przecież tak czule niemiecki papież pozdrawiał pielgrzymów z Polski.
Może i Franciszek milszy był w obejściu od wielu swoich poprzedników, dopóki nie zaczął komentować putinowskiej inwazji na Ukrainę ze zrozumieniem dla obu stron, może i nie nosił drogocennych fatałaszków i z urzędem się nie obnosił, może i reprezentował
Przeminęło z wiadrem
Ilekroć mi się przydarzy w niejakiej gościnie zastać włączony telewizor, najczęściej leci jakiś kanał informacyjny, co w czasie kampanijnym oznacza, że jeśli nie trafię akurat na blok reklamowy, będzie dyskusja o polityce albo dyskusja polityków. Natychmiast mi się wtedy w głowie odtwarza genialna przeróbka „Bésame mucho” autorstwa Tomasza Radziszewskiego z płyty Świetlików „Las putas melancólicas y exclusivas”. „Znowu się, znowu się kłócą. Mówią do siebie słowami ordynarnymi…”. Działa mi to na nerwy szczególnie, bo pochodzę z domu złego, starzy codziennie darli na siebie mordy, nie zważając na pozostałych domowników; odtąd tak już mam, że kiedy się kto z kim kłóci, to mnie parzy w serce.
Ostatnio przyjaciel kupił sobie do vana telewizor samochodowy made in China; zachwalał: mecze oglądał, wracając z nart. Postanowił we wspólnej ze mną podróży do jednego z niewesołych miasteczek oglądać debatę prezydencką, ale obraz się zawiesił akurat na etapie transmitowania „przygotowań do debaty”, czyli wypełniania czasu ględźbą dziennikarską i pocztówkami z miasta Końskie. Tuż po tym, jak pokazano prawdopodobnie zabytkową studnię, kadr nam zastygł na niezabytkowym wiadrze i już nic nie dało się z tym zrobić, mogliśmy tylko słuchać.
W tym wiadrze nie pomieściłyby się pomyje wylewane na głowy sztabowców Trzaskowskiego za w dwójnasób chybiony pomysł debatowania z pisowskim zakapiorem: zamieszany nadawca publiczny wypierał się, jakoby finansował









