Nowe przepisy mogą sprawić, że w Polsce odrodzą się nielegalne jaskinie hazardu Właściciele wszystkich urządzeń, na których można coś wygrać, w nader minorowych nastrojach powitali wejście w życie znowelizowanej ustawy o grach na automatach, która obowiązuje od 24 listopada. Ten akt prawny jest przez nich oceniany jak najgorzej i, korzystając z pomocy Lecha Falandysza, chcą zaskarżyć go do Trybunału Konstytucyjnego. Powód? – ustawa mówi, że salony gier z automatami nie mogą działać w miastach do 50 tys. mieszkańców. Zdaniem Izby Producentów, Operatorów i Dystrybutorów Urządzeń Rozrywkowych, narusza to konstytucyjną równość obywateli wobec prawa, bo niby dlaczego mieszkańcy małych miast mają być traktowani gorzej niźli społeczności wielkomiejskie? W dodatku restrykcyjne normy ilościowe i finansowe dotyczą teraz już nie tylko klasycznych, “jednorękich bandytów”, gdzie o sukcesie decyduje los, ale i wszelkich urządzeń z nagrodami rzeczowymi, których jest zresztą znacznie więcej. Chodzi np. o takie automaty, gdzie wrzucenie żetonu uruchamia tzw. łapy szczęścia, którymi można schwytać maskotkę. Tym samym resort finansów wykazał troskę nie tylko o państwową kasę, lecz i o rozwój emocjonalny młodego pokolenia. – Emocje towarzyszące dzieciom są tu porównywalne z emocjami dorosłych grających o pieniądze – twierdzi dyr. Marek Oleszczuk z departamentu gier losowych. Reszcie już dziękujemy Generalnie, im większe miasto, tym i większa tolerancja dla automatycznych rozrywek. W Warszawie np. przepisy zezwalają na istnienie siedmiu salonów (bo stolica liczy ponad milion mieszkańców), w Łodzi (jako mieście od 700 tys. do 1 mln mieszkańców) – sześciu, a w Krakowie, Poznaniu i Wrocławiu (500 do 700 tys. mieszkańców) – pięciu. Poza salonami automatów używać nie wolno. Salon zaś, jak skrupulatnie wyjaśnia ustawa, jest miejscem, gdzie zainstalowano od 15 do 70 automatów do gry. Nawiasem mówiąc, to pierwsza ustawa w naszych dziejach, mówiąca o salonach. Tak oto automaty weszły na salony, a salony do języka prawnego. Z ustawy jasno wynika, że we wszystkich miejscach, gdzie stoi jeden czy parę automatów, takich jak puby, kawiarnie, stacje benzynowe, łamie się prawo. Od 25 listopada automaty te są nielegalne i powinny zniknąć, co oczywiście oznacza bolesne uszczuplenie dochodów bardzo wielu firm, zwłaszcza z branży usług gastronomicznych. Wbrew intencjom resortu finansów będzie to również oznaczać uszczuplenie wpływów podatkowych (eksploatacja automatów obłożona jest aż 45-procentowym podatkiem obrotowym). O dokładne liczby trudno, gdyż nikt nie wie, ile takich urządzeń działa w Polsce, szacuje się, że od 30 do – nawet – 100 tys. sztuk. Po dokonaniu skomplikowanych obliczeń demograficznych wiadomo jednak, że w Polsce może istnieć ok. 200 salonów, co, przy założeniu, że w każdym z nich będzie maksymalna liczba automatów, oznacza niespełna 14 tys. sztuk. Dodatkowo resort finansów może “w uzasadnionych przypadkach” zezwolić na otwarcie 20 salonów gier poza ustawowymi limitami, co oczywiście otwiera wspaniałe pole dla korupcji urzędniczej. Dla całej reszty – miejsca nie ma. Droga do podziemia Miejsca, gdzie na automacie można wygrać zabawkę, zostały potraktowane niczym jaskinie hazardu, z podobnymi konsekwencjami finansowymi. Firma, starająca się o zezwolenie na prowadzenie salonu, musi posiadać kapitał wynoszący co najmniej pół miliona euro, konieczne jest złożenie zabezpieczenia (minimum 150 tys. euro), za wypisanie zezwolenia trzeba zapłacić 94.200 zł. Osoby pracujące w salonach muszą zdobyć świadectwa zawodowe po zdaniu egzaminu przed urzędnikami Ministerstwa Finansów w Warszawie, za co też, oczywiście, trzeba płacić – i można się założyć, że pracownicy ministerstwa będą kosić niczym instruktorzy nauki jazdy. Te obciążenia finansowe zwalają z nóg i sprawią, że większość automatów po prostu zejdzie do podziemia. Policja, zajęta ważniejszymi sprawami, nie będzie miała ani ochoty, ani czasu, by z tym walczyć. Przyznać trzeba, że poprzednie przepisy, mające ograniczać rozmiary automatycznego hazardu, były nagminnie obchodzone. Wynikało z nich bowiem, że urządzenia, gdzie o wygranej nie decyduje los, lecz zręczność grającego, nie podlegają restrykcjom ilościowym. Dlatego też do wielu “jednorękich bandytów” dodawano program umożliwiający grę tylko wtedy, gdy w określonym czasie (odpowiednio długim) wystukało się kilka cyfr. Zręczność trzeba było więc wykazać jak najbardziej, zaś pracownicy naukowi
Tagi:
Andrzej Dryszel