Wykasowali stenogramy ze strony internetowej „Dziennika” i mówili, że ich nie było. Złapano ich na kłamstwie W Sądzie Okręgowym w Warszawie toczy się sprawa, którą wydawcy znikającego właśnie „Dziennika” wytoczyli Honorata i Janusz Kaczmarkowie. Jest ona o tyle ciekawa, że będzie nie tylko kolejnym testem pomagającym określać granice wolności słowa, definicje osoby publicznej i zakres prawa do prywatności. Pokazuje ona również w fatalnym świetle „Dziennik”, jako pismo uwikłane w polityczne gry PiS, oraz wydawcę, który – jak wskazują fakty – próbował ukrywać dowody w sprawie i oszukiwać sąd. Wszystko zaczęło się w maju tego roku, kiedy przed sejmową komisją śledczą ds. nacisków zeznawała Honorata Kaczmarek, żona byłego ministra spraw wewnętrznych. Tego samego dnia, po południu, „Dziennik” opublikował stenogramy jej rozmów z mężem, podsłuchanych przez ABW latem 2007 r., gdy mieliśmy do czynienia z tzw. aferą gruntową. W artykule zatytułowanym „Żona do Kaczmarka: Przestań kłamać” Dziennik.pl na swoim portalu internetowym opublikował skany dokumentów. I komentował je: „Honorata Kaczmarek udziela dokładnych instrukcji mężowi, jak ma się bronić przed zarzutami prokuratorów”. „Wyłania się z nich obraz kobiety zdecydowanej, która w ostrych słowach poucza męża, jak ma się bronić przed atakami prokuratury i Zbigniewa Ziobro”, mogliśmy przeczytać w redakcyjnym komentarzu. Na skanach publikowanych przez Dziennik.pl widać było adnotację „ściśle tajne”, która została przekreślona i opatrzona pieczęcią Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Intencja przecieku była więc oczywista. Chodziło o to, by zdezawuować zeznania Honoraty Kaczmarek, „przykryć” je sensacyjnym materiałem opatrzonym nieprzychylnym komentarzem. Interes mieli w tym PiS-owscy prokuratorzy, którzy boją się ustaleń komisji śledczej. I najpewniej oni wynieśli je z prokuratury. A „Dziennik”, publikując stenogramy akurat tego dnia, odegrał rolę, najdelikatniej mówiąc, „użytecznego idioty”. Jeśli nie współsprawcy w politycznej intrydze. Kaczmarkowie po opublikowaniu stenogramów napisali, że to „kolejna próba dyskredytacji, a nawet swoista groźba i nacisk przed kolejnymi zeznaniami przed Sejmową Komisją Śledczą”. Uznali, że upublicznienie prywatnych rozmów narusza ich prawo do ochrony życia prywatnego. Zaznaczyli, że publikacja rozmów uzyskanych w drodze czynności operacyjnych, opatrzonych klauzulą „ściśle tajne”, w każdym wypadku stanowi przestępstwo, z czego wydawca oraz autor materiału prasowego musieli zdawać sobie sprawę. Zwrócili też uwagę, że przed publikacją nikt z „Dziennika” się z nimi nie kontaktował. I zażądali od wydawcy, Axel Springer Polska, przeprosin w kilku gazetach i po 100 tys. zł dla każdego z małżonków. Na pierwszej rozprawie pełnomocnik Axel Springer Polska, mec. Wdowczyk, żądał oddalenia powództwa Kaczmarków w części dotyczącej opublikowania stenogramów, gdyż – jak oświadczył – nie znalazł na portalu Dziennik.pl takiej publikacji. A wydruk z internetu można w sposób dowolny wykonać. Mecenas dodał, że wydruk przedłożony przez Kaczmarków nie jest poświadczony notarialnie, więc nie spełnia wymogów formalnych. Dziennikarzom zaś po rozprawie mówił: „Reprezentant Kaczmarka nie udowodnił w wiarygodny sposób istnienia takiej publikacji”. I przypomniał art. 6 kodeksu cywilnego, który brzmi: „ciężar udowodnienia faktu spoczywa na osobie, która z faktu tego wywodzi skutki prawne”. W ten sposób staliśmy się świadkami wydarzenia bez precedensu – wydawnictwo zaprzeczyło, że publikowało materiał będący przedmiotem sprawy. De facto oskarżając przy tym skarżących o złożenie fałszywego dowodu. Wybuchła burza – bo okazało się, że rzeczywiście materiału nie ma na stronie internetowej Dziennik.pl. Był przez parę miesięcy, a teraz znikł. Rychło wyszło na jaw, że trik Axela Springera jest tylko trikiem. Dziennikarze znaleźli kopie wykasowanych stron w Googlach. A wszystkich przebił Kaczmarek, przynosząc na kolejną rozprawę wydruki zaginionych stron… poświadczone notarialnie. „Natychmiast po wyjściu z sali sądowej – mówi Kaczmarek – skontaktowaliśmy się z notariuszem i informatykiem. Jeszcze tego samego dnia otworzyliśmy stronę Dziennik.pl i strony zawierające stenogramy z podsłuchów. Wydrukowaliśmy je, notariusz je potwierdził. Kilka godzin później tych stron na portalu już nie było”. I tak zawaliła się prymitywna intryga Axela Springera. A Kaczmarkowie w piśmie procesowym mogli napisać: „Zdumiewające jest, że pozwany stwierdzając, że wydruk strony internetowej można podrobić (co załączył jako dowód), imputował powodom zachowanie niegodne, wręcz sugerował im fałszowanie dowodów, kiedy w tym czasie dokonywano usuwania tych informacji ze strony internetowej pozwanego”. Co