Baba z cielęciną

Z gadziej perspektywy „Byłam w Polsce w czasie stanu wojennego, kiedy w sklepach błyszczały puste półki, a zwłaszcza puste haki w mięsnych. Ale cielęciny, jaką wówczas jadłam, potem nie miałam okazji. Podróżowałam wiele po całej Europie, ale tak znakomitej potrawki jak wtedy, nigdy już nie zakosztowałam” – taką opinie słyszałem podczas berlińskiej dyskusji o stereotypach polsko-niemieckich. O Polsce – nowym kraju Unii Europejskiej. Za trzy lata możemy być już w Unii Europejskiej. I cóż mamy do zaoferowania przeciętnemu Niemcowi, Duńczykowi czy Czechowi? Jakie korzyści będą oni mieli ze zintegrowania się z narodem Szopena, Gombrowicza, Kieślowskiego? Czy mamy jeszcze coś interesującego do zaoferowania? Nasz rynek, atrakcyjny bo kraju 38-milionowego, jest już otwarty dla inwestorów i producentów z Unii. Kupują, co jeszcze u nas zostało, sprzedają wszystko, co da się upchnąć. Formalnie nie mogą nabyć ziemi, bo im ponadpartyjna frakcja Ślimaków nie pozwala. Ale czy owi Niemcy, Skandynawowie, Czesi, tak marzą, żeby kupować naszą ziemię? Zwłaszcza leżącą odłogiem popegeerowską? Ziemi staramy się bronić jak kiedyś niepodległości czy socjalizmu. Wypełniając schengeńskie zobowiązania, już stajemy się żandarmem chroniącym Unię przed zalewem „hord” ze Wschodu. Niebawem przyjdzie nam wprowadzić wizy dla sąsiadów z byłego ZSRR, dla krajów Europy Wschodniej i Południowej. Unia jeszcze się dla nas nie otworzyła, za to my już się zamykamy. Do zapowiedzi wprowadzenia wiz dla Słowian wschodnich i południowych dochodzi przecież restrykcyjna polityka wizowa dla Chińczyków i Wietnamczyków. Dla biednych ludzi z Południa marzących o sytym raju na Północy. Technologii szczególnych do zaoferowania nie posiadamy, sprawności w organizacji i zarządzaniu również. Wbrew stereotypom nasze zacofane, tradycyjne rolnictwo może być atrakcyjne dla zobrzydzonych przemysłową produkcją żywności unioeuropejczyków. Nasze krowy mają nierzadko umazane błotem wymiona, ale to czyste, żywe, ekologiczne błocko. To nie pryszczyca czy BSE. Bo nasze krowy nadal jedzą trawę, a nie jak ich europejskie odpowiedniczki, swoje padłe koleżanki wymieszane z olejem maszynowym. Bo po naszym błocku można co najwyżej dostać oczyszczającej kiszki-sraczki. Serek biały, oscypek nawet, szparagi, za którymi tak przepadają Niemcy. Ale co dalej? Słowiańska dusza? Kultura narodu dzikiego i romantycznego? Czynnik ludzki, humanitarny? Wedle potocznych opinii, unioeuropejczycy cenią polskie kobiety, bo są niefeminizowane. Dobre, tradycyjne żony. Duże wzięcie u zachodnich sąsiadów mają także polscy geje. Bo są ponoć subtelniejsi i wrażliwsi od tamtejszych, też stechnicyzowanych. Skoro nie technologie, nie systemy zarządzania, to może chociaż sztuka? Oprócz sztuki mięsa. Oprócz szparagowej jarzyny też reżyserujący w Europie Grzegorz Jarzyna. I grono innych. Niemieccy artyści stale powtarzają, że w środowiskach unioeuropejskich Polska jawi się jako wielki inspiracyjny impuls. To przyszłe zetknięcie się z nieskażoną komercją kulturą ma dać takiego kopa intelektualnego zblazowanym unioelitom, że możliwy jest nawet Przełom. Nowe Wyzwolenie. Tylko czy zamiast tego oczekiwanego kopa nie nastąpi zwykłe rozczarowanie? Czy w ostatnich latach powstały u nas filmy, spektakle, książki czerpiące z naszej tradycji, specyfiki, czy raczej odbicia komercyjnej, zamerykanizowanej maskultury? Czy mamy jakieś pomysły, propozycje dla unioeuropejskich elit? Czy oprócz „Irreligii” jesteśmy czymś unioeuropejczyków w stanie zaszokować, zainteresować? Boję się, że Polska zostanie wielką babą z cielęciną. Smakowitą, niecodzienną, ale atrakcyjną jedynie przez swój archaizm.   Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 01/2002, 2002

Kategorie: Blog