Bez znieczulenia

Bez znieczulenia

Dramat Agnieszki, Anny i Barbary to niektóre historie opowiedziane w czasie Trybunału na rzecz Kobiet do Samostanowienia

Cisza. Niewyobrażalna cisza w czasie porodu. Nawet niemowlęta w salach obok zamilkły. Agnieszka Szymańska z trudem przekręciła głowę, żeby zobaczyć córeczkę. Płeć znała dzięki USG. Oszołomiona nie mogła nawet trochę się podnieść, widziała tylko fragment dziecka, ale zobaczyła przyczynę ciszy. Jedna rączka była niewykształcona do końca, taki kikut, jakby Pan Bóg na moment się zapomniał.
I w tej chwili, gdy cała jej świadomość przygarniała córeczkę, pokonywała lęk i mówiła: „Poradzimy sobie, maleńka”, w tej chwili położna podniosła dziecko wyżej. Nie miało nóg, dopiero teraz było też widać, że drugiej rączki nie ma wcale.
Szpital powiatowy w Wągrowcu. Lekarze są w szoku, przecież tak chore dziecko powinno się urodzić w specjalistycznym ośrodku. Położnik mówi: – Bardzo pani współczuję.
Pielęgniarki w ogóle nie wiedzą, jak się zachować, tylko jedna, najstarsza przychodzi do Agnieszki, pociesza, że jakoś to będzie. Daje tabletki uspokajające.
Pod szpitalem stoi mąż, któremu informacja o kalectwie zostaje przekazana z marszu. Agnieszka i Rozalka (takie wybrali w kalendarzu jako najpiękniejsze) zostają wypisane po dwóch dniach, rutynowo, jak zawsze po porodzie bez powikłań. Nikt nie proponuje pomocy, jedynym wsparciem jest ksiądz, który w czasie niedzielnej mszy prosi, żeby wierni modlili się o dzielność dla matki Rozalki.
Starsza córka, ośmioletnia Weronika, odmawia chodzenia do szkoły. Nie wie, jak odpowiadać na głupie zaczepki.
Jest jeszcze najbliższa rodzina, która instynktownie otacza najbliższych w rozpaczy. Jest Internet, z którego dowiadują się, że dziecko urodziło się z tzw. fokomelią.
Pierwsze dni wspominają jako pustkę.

Kobiety, czyli prawo matki

W innej pustce znalazła się 28-letnia Anna, którą tak zaszczuto, że dziś w spontanicznym odruchu mówi o jednym jedynym swoim błędzie. Kupiła tańszy płyn do czyszczenia, taki bez chloru. Oszczędność okazała się katastrofą, bo to, co sobie wstrzyknęła, nie zadziałało. Urodziła trzecie dziecko, choć jej stan zdrowia, co było do przewidzenia, gwałtownie się pogorszył.
Zanim Anna stanęła przed półką w dziale chemicznym, szukała pomocy u specjalistów. Po drugim porodzie błagała lekarzy o podwiązanie jajowodów. Bezskutecznie, bo jest to w Polsce nielegalne. Tabletek antykoncepcyjnych nie może brać ze względów zdrowotnych. Do prezerwatyw nie miała szczęścia, bo zawodziły. Trzecia ciąża była jak mur, o który rozbiła się cała rodzina. Odszedł mąż, a ona nie wiedziała, czego jeszcze mogłaby ująć dwójce dzieci, żeby nakarmić kolejne. W prywatnym gabinecie za aborcję zażądano od niej 2,5 tys. zł. O ratach nie było mowy, o pożyczce z banku też. Pozostał tylko sklep chemiczny i strzykawka.
Swoje trzecie dziecko oddała do adopcji. Dwójka, którą wychowuje, ma z niej mniejszą pociechę, bo mama albo płacze, albo łyka coś na uspokojenie. Nie miała prawa zadecydować o swoim życiu. Zrobił to za nią sznur fachowców. Oto efekty.
Za to Agnieszka Szymańska jest dzielna. Dziś czuje się jak ktoś, komu głowę trzymano pod wodą. Ale wyrwała się i oddycha.
Dorosłych dzielności nauczyła Weronika. Po pierwszym kryzysie zaczęła zapraszać koleżanki, bawi się z Rozalką. – Uświadomiła nam, że nie możemy Rozalki trzymać pod kloszem – mówi Agnieszka.
Ciążę określa jako nieplanowaną, ale chcianą. Powierzyła ją najlepszemu ginekologowi w miasteczku, Ryszardowi W. Był ósmy tydzień ciąży. Pierwsze USG lekarz wykonał po miesiącu, w czasie kolejnego, w 20. tygodniu, kobieta wyczuła jakieś wahanie. Spytała, czy dzieje się coś złego. W tym miejscu zeznania się różnią. Lekarz twierdzi, że mówił ogólnie o dysproporcjach, Agnieszka, że nawet takie określenie nie padło. Następne wizyty odbywały się już w gabinecie, w którym nie było USG. Kobieta czuła się świetnie, wsłuchiwała się, jak dziecko bębni w brzuch. Myślała, że to kopniaki. Nie wiedziała, że to niemożliwe.
Po urodzeniu Rozalki ginekolog i Agnieszka spotkali się tylko raz, na korytarzu sądu lekarskiego.

Lekarze, czyli prawo to ja

Każdy lekarz ma inne wytłumaczenie. Warszawski ordynator, który nie chciał wykonać aborcji, mówi, że nie zna ustawy o planowaniu rodziny i straszy dziennikarza sądem. Inny zapewnia, że sumienie nie pozwala mu na zabijanie. A kolegi, który zabieg wykona, nie wskaże i już.
Wiele jest sugestii, że kobiety same sobie są winne. Oto przykład. Wynik badań prenatalnych jest zły. Lekarz nie chce wydać zaświadczenia pozwalającego na zabieg w publicznym szpitalu, czyli bezpłatnie. Na pytanie, dlaczego tak postępuje, prosi, żeby najpierw zastanowić się, co musiała wyprawiać matka, że doszło do tak dramatycznego uszkodzenia płodu. Dobrze byłoby porozmawiać z sąsiadami.
Oburzenie oskarżonych ginekologów wywołuje też fakt, że niektóre kobiety ze swoim nieszczęściem „obnoszą się po gazetach”. Powinny siedzieć w domu.
Jest jeszcze Ryszard W., ginekolog z Wągrowca, który nazywa siebie biernym obserwatorem zdarzeń. „Byłem obok”, „nie miałem wpływu”, „nie miałem udziału”, „stało się to, co się stało” – takie sformułowania najczęściej pojawiają się w rozmowie z nim. Uważa, że sprawa istnieje tylko w mediach, ale w 25-tysięcznym miasteczku oznacza to jego śmierć zawodową. Bez względu na wyrok sądu został więc już ukarany, i to w sposób niewyobrażalnie surowy. – To porządny chłop, ale sytuacja go przerosła – taką opinię słyszę o Ryszardzie W.
Sprawą, którą musi rozstrzygnąć sąd, jest moment, gdy dr W. powinien rozpoznać wadę płodu. On sam twierdzi, że stało się to dopiero w momencie, gdy na aborcję było za późno. Dlaczego nie powiedział? Sposób myślenia dr. W. jest następujący: jeżeli nic nie możesz zrobić, oszczędź pacjentowi cierpienia. – Proszę sobie wyobrazić, jaki horror przeżywałaby kobieta aż do rozwiązania – mówi. Ona odpowiada, że miała prawo wiedzieć, co się dzieje. Przynajmniej przygotowałaby rodzinę i siebie na przyjście Rozalii.
– Lekarze myślą, że mogą decydować za pacjentkę, co jest moralne, a co nie, bo mają wiedzę medyczną. To absurd. Gdyby zależało nam na ich prywatnych opiniach, powinniśmy zaprzestać kształcenia kadry medycznej – komentuje dr Paweł Łuków, etyk z UW, i dodaje: – Skoro lekarz nie pozwolił pacjentce podjąć decyzji, powinien ponieść konsekwencje finansowe, które są dość proste do określenia. Wystarczy od sumy, której potrzebuje chore dziecko, odjąć sumę, którą trzeba wydać na zdrowe. Różnicę powinien pokryć lekarz. Tymczasem w Polsce czuje się on bezkarny, bo nawet jeśli zostanie orzeczona wina, płaci szpital, nie on.
Poza tym, przypomina dr Łuków, według obowiązujących zasad lekarz nie może opierać się tylko na własnych wyobrażeniach o terapii, także o prowadzeniu ciąży. Musi mieć zgodę pacjenta.
Również Andrzej Włodarczyk, prezes Okręgowej Izby Lekarskiej, zapewnia, że jego koledzy nie mogą się zasłaniać klauzulą sumienia lub jakąś dziwaczną delikatnością, gdy nie chcą przekazywać złych wiadomości.

Sąd, czyli prawo jest powolne

Krzysztof Kordel z Okręgowej Izby Lekarskiej w Poznaniu skierował sprawę Agnieszki z Wągrowca do sądu lekarskiego. Złożył wniosek o ukaranie ginekologa. Teraz czeka na wyznaczenie terminu rozprawy. Tak więc zdarzyć się może wszystko – od uniewinnienia po odebranie prawa do wykonywania zawodu. Tego ostatniego wyroku nikt się nie spodziewa, bo w kilkunastoletniej historii sądów lekarskich tylko raz wymierzono najwyższy wymiar kary. Widocznie lekarze są szczególną grupą zawodową, niepopełniającą błędów.
Złą prognozą dla sprawy Agnieszki jest także to, co dzieje się z procesem Bożeny Kleczkowskiej („Przegląd” nr 46 z 2003 r.). Dwa lata temu, po negatywnym wyniku badań prenatalnych, odmówiono jej aborcji. Początkowo lekarza ukarano tylko za bałagan na biurku (!), w wyniku którego wystawił nieważne zaświadczenie. Pani Bożena odwołała się od tej decyzji, uznano jej racje i sprawa wróciła do ponownego rozpatrzenia. Z kolei w sądzie cywilnym nawet nie wyznaczono jeszcze terminu, za to odrzucono jej wniosek o adwokata z urzędu, tłumacząc, że problem jest zbyt prosty, by kobieta potrzebowała pomocy prawnej.
Tyle że tak prosty problem pozostaje nierozwiązany od dwóch lat.
Złą prognozą jest także fakt, że z braku precyzyjnych standardów można prowadzić długą i makabryczną dyskusję, co jest płodem niezdolnym do samodzielnego życia poza organizmem matki. Zdaniem jednych specjalistów, Agnieszka powinna wiedzieć, jakie dziecko urodzi, ale o żadnej aborcji nie ma mowy, bo „Rozalka ma śliczną buzię, tylko nie ma nóżek”. Zdaniem innych, wada ta usprawiedliwiłaby aborcję nawet w 24. tygodniu ciąży. Tak więc Agnieszka, gdyby dr Ryszard W. powiedział jej prawdę, mogłaby podjąć dramatyczną decyzję. Lub nie. W warszawskim Zakładzie Genetyki Instytutu Psychiatrii i Neurologii częste są przypadki, gdy rodzice wysłuchują złej diagnozy i mówią: „Ono się urodzi”. Mogą wybrać. Ale gdy kobieta wie, że jest traktowana tylko jako brzuch, dochodzi do dramatów. Gdy w innym mieście tak przeciągano badania, że dziecko z chorobą genetyczną przyszło na świat, kobieta uznała, że już nigdy nie podda się takiej opiece. Kolejne ciąże przerywała, choć możliwość powtórzenia się tej wady była znikoma.
Złą prognozą jest kolejny wyrok w sprawie Barbary Wojnarowskiej z Łomży. Urodziła drugie dziecko, z tą samą wadą, co poprzednie. Jest to dysplazja kości, bolesna, wymagająca wielu operacji i uniemożliwiająca normalne funkcjonowanie. Jednak szpital w Łomży nie uważał, by konieczne były badania prenatalne. Na razie zasądzono odszkodowanie, o rencie dla dziecka nie ma mowy. Za to znaleziono haczyk na kobietę. Otóż dopatrzono się, że mogła pojechać na badania np. do Krakowa. – To nieludzkie, żeby obwiniać zdezorientowaną, biedną i przestraszoną kobietę – komentuje Wanda Nowicka, przewodnicząca Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. – Powinni jej pomóc miejscowi lekarze.
Sprawa zapewne trafi do Sądu Najwyższego. Pani Barbara ma dużo czasu, by nauczyć się pokory.

Rozalka, czyli prawo do godności

Sprawą Agnieszki Szymańskiej zajęła się Agnieszka Miksa, adwokatka – ta sama, która reprezentuje Barbarę Wojnarowską z Łomży. Adwokatką udręczonych kobiet stała się przypadkiem. Gdy w ostatniej chwili wycofał się prawnik pani Barbary, ubłagano ją, żeby pomogła. Teraz bez wahania przyjmuje prośby. Już wie, że metodą tamtej strony jest przeciąganie i kręcenie. Dlatego na stronie internetowej Federacji na rzecz Kobiet (tej samej, która zorganizowała Trybunał na rzecz Kobiet do Samostanowienia) umieszczono alarmistyczny czerwony napis „Najważniejszy jest czas”. Bo kobiety najpierw są zwodzone, by nie robiły badań prenatalnych, potem, by za późno było na aborcję, a potem, żeby im się odechciało składać pozwy. – W końcu trzy lata, po których sprawa się przedawni, to w polskim wymiarze sprawiedliwości wcale nie jest tak dużo – komentuje Agnieszka Miksa.
Dziś Rozalka ma 10 miesięcy. Próbuje się podnosić, porusza się tylko sobie znanym ślizgiem, na pośladkach. Nauczyła rodziców, że powinni dawać jej zabawki z dziurką, bo tymi potrafi się bawić. Oni sami już wiedzą, że takie dziecko musi mieć niższą temperaturę niż normalnie. Powiedzieli im o tym rodzice Marysi, dziewczynki z identycznym kalectwem, których znaleźli w innym miasteczku.
Myślą o przyszłości – trzeba przebudować dom, Rozalkę czeka operacja w Poznaniu, która usprawni ocalały fragment rączki. Potrzebne będą rehabilitacja i specjalne wózki. Potrzebne będą pieniądze. Agnieszka, spokojna i opanowana, zapewnia, że wywalczy rentę dla Rozalki.
Byłby to pierwszy przypadek w Polsce.

Dane ginekologa z Wągrowca zostały zmienione.

Wydanie: 2004, 47/2004

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy