Kopać, żeby żyć

Kopać, żeby żyć

W zalegalizowanych wałbrzyskich biedaszybach zginął 47-letni mężczyzna. Kilka godzin później górnicy znów ryli za węglem w ziemi

– Nic nas nie powstrzyma – mówi Ewa Adasiewicz. – Żeby mieć na chleb, myłam znajomym okna i sprzątałam klatki schodowe. Chodziłam do opieki społecznej. Dzisiaj pracuję w biedaszybach i… rozmawiam z prezydentem – dodaje tajemniczo.
Prawie dwa lata była bez pracy. Miała dosyć biedy. Gotowa była przyjąć każdą ofertę, lecz gdziekolwiek się zgłosiła, zawsze znalazło się jakieś ale…
– Ma pani za dużo lat, szukamy kogoś młodszego – usłyszała od jednego z właścicieli małej knajpki.
Co z tego, że umie gotować, piec, że kiedyś pracowała w kuchni, a potem w cukierni, liczą się papiery, kursy, a ona ich nie ma. Skończyła tylko podstawówkę.
– Nie chciałam nosić teczki, to teraz noszę woreczki… z węglem – dzisiaj już wiem, że to powiedzenie jest bardzo prawdziwe.
Każdy worek waży 50 kg. Po raz pierwszy poczuła ten ciężar w lutym tego roku, gdy zaczęła pracować w biedaszybach. Trafiła tam przez przypadek. Pewnego dnia po prostu poszła do kopaczy po trochę węgla, a oni zaproponowali jej pracę.
– Dam radę? – pytała niepewnie.
– To zależy, jak bardzo potrzebujesz pieniędzy.
Zgodziła się.

Mam na chleb

Po pierwszej dniówce myślała, że nigdy więcej tam nie wróci.
– Nie czułam rąk, nóg, a przede wszystkim pleców – opowiada kobieta. – Byłam jednym wielkim bólem. Do wstania z łóżka przekonało mnie jednak ciepło, które biło z pieca, i 30 zł, które miałam w portfelu, pierwsze zarobione pieniądze.
„Mam na chleb”, cieszyłam się. „Praca jak każda inna”, przekonywałam samą siebie.
Żeby nie zmarznąć, założyła wszystkie swetry, jakie miała w domu i poszła do „swojej kopalni” – biedaszybu w sektorze na ulicy Pułaskiego.
W Wałbrzychu węgiel jest wszędzie, wystarczy wbić kilof w ziemię. Potem trzeba kopać, kopać, aż powstanie dziura, która każdego dnia robi się głębsza i to jest właśnie biedaszyb – studnia głęboka na 10-12 metrów.
– Wbrew temu, co twierdzą specjaliści od górnictwa i politycy, węgla starczy na wiele lat – twierdzą bezrobotni. – Oni zamknęli ostatnią kopalnię w mieście sześć lat temu, my wracamy do „korzeni górnictwa”, tj. wydobywania węgla jak w XIX w., za pomocą kilofa i łopaty.
Kopacze podzieli pola węglowe na sektory, obecnie jest ich w mieście siedem. Na każdym pracuje od 100 do 200 osób.
– Pracuję razem z mężem i dwoma kolegami za cmentarzem, w lesie, w sąsiedztwie domków jednorodzinnych – opowiada pani Ewa. – Ich mieszkańcy dobrze nas traktują, rozumieją naszą sytuację, kupują od nas węgiel, niektórzy przynoszą nawet gorącą herbatę. Jestem jedyną kobietą, która pracuje w tym sektorze.
Kopią od siódmej rano do siódmej wieczorem, czasami dłużej. Dniówka to tona – 20 worków.
– Mamy dobry węgiel, antracyt, mało z niego zostaje popiołu – zachęca do kupna jeden z kopaczy.
Ich narzędzia pracy to: kilof, łopata, sito, wiadro, drabina i mięśnie. Trzeba się nieźle narobić, żeby zarobić 30 zł na osobę. Tonę węgla sprzedają za 100-150 zł.
– Harujemy jak krety – opowiada Ewa Adasiewicz. – Trzeba uważać, żeby nic nie spadło na głowę, nie mamy żadnych zabezpieczeń. A gdy worki są już pełne, musimy je sprzedać. Szukamy kupca, przewoźnika, ale jakoś się to wszystko kręci. Dzięki temu mamy na chleb. Do opieki już nie chodzę, cudzych okien nie myję.

Jak śmieci, jak psy

Biedaszyby dają pracę blisko 2 tys. ludzi, dlatego bezrobotni nie mogą zrozumieć, dlaczego władze miasta z nimi walczą. Na początku października ci w ratuszu zorganizowali przeciwko pracującym w biedaszybach ogromną akcję. Policjanci i strażnicy miejscy gonili ich z psami po lasach.
– Traktowali jak śmieci, jak przestępców. Zabrali nam cały urobek i narzędzia – opowiadają górnicy. – W końcu miarka się przebrała.
– Dosyć tego – krzyczeli zgodnym chórem.
Około 300 osób poszło pod ratusz, wzięli transparenty, na których wypisali hasła: „Powstańcie, których dręczy głód”, „Dajcie nam pracę albo święty spokój”. Przynieśli też trochę węgla, który wysypali przed urzędem. Atmosfera stawała się z minuty na minutę coraz bardziej napięta.
– Gotowi byliśmy bronić swoich miejsc pracy za wszelką cenę – mówi pani Ewa. – Gdyby Stanisław Kuźniar, prezydent Wałbrzycha, nie wyszedł do nas, to nie wiem, jakby się to wszystko skończyło. Na szczęście zaproszono nas, kilkuosobową delegację, do gabinetu. Byłam wśród nich. Reprezentowałam ponad stu mężczyzn.
Po krótkiej wymianie zdań, kiedy bezrobotni wykrzyczeli swoje pretensje, a prezydent swoje, zza biurka padło pytanie: – Jakie macie propozycje?
– Zostawcie nas w spokoju, pozwólcie nam pracować – odpowiedzieli.
Jeden z delegatów rzucił pomysł zalegalizowania biedaszybów. Prezydentowi spodobała się ta propozycja, obiecał zainteresować się sprawą. Dał też słowo, że do czasu legalizacji biedaszybów górnicy mogą spokojnie fedrować.

Na piśmie

Kilka dni później Ewa Adasiewicz uczestniczyła w kolejnym spotkaniu z prezydentem miasta. Stanisław Kuźniar przekazał delegacji kopaczy pisemne oświadczenie, w którym stwierdził, że „Gmina nie podejmie działań represyjnych wobec osób wydobywających nielegalnie węgiel”.
– Będziemy więc mieli święty spokój – cieszyli się górnicy, ale ich radość trwała krótko. 19 października w biedaszybach wydarzył się tragiczny wypadek. Zginął 47-letni górnik. Kopał węgiel, gdy tony ziemi zwaliły mu się na głowę.
– Kilka godzin po tragedii władze miasta wydały kolejne oświadczenie – mówi pani Ewa. – Piszą, że wydobywanie w ten sposób węgla jest nielegalne i niebezpieczne. Wiemy o tym, ale my do stracenia mamy tylko biedę, no i życie, dlatego wróciliśmy do pracy.

 

 

Wydanie: 2002, 43/2002

Kategorie: Kraj
Tagi: Iwona Bucka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy