Bij warszawiaka

Bij warszawiaka

Polacy nie lubią warszawiaków, ale zazdroszczą im pracy i pieniędzy

Anna, jej mąż Piotr, ich kolega Marek z żoną i synem oraz trzecia zaprzyjaźniona rodzina – wszyscy z Warszawy – od lat spędzają urlopy w ośrodku Grafik nad jeziorem Gim w Nowej Kaletce na Mazurach. Tegoroczne wakacje będą długo wspominać jako horror. 5 lipca nad ranem Piotr, Anna i Marek zostali pobici przez sześciu wyrostków z Olsztyna. Piotr, mocno skopany po całym ciele, miał opuchniętą głowę i złamany obojczyk. Markowi pękło od uderzenia butem żebro. Sponiewierana Anna przez kilka godzin nie mogła wyjść z szoku. Szybka interwencja policjantów z letniego posterunku w pobliskim ośrodku Kłobuk zapobiegła większej tragedii. Napastnicy po krótkim zatrzymaniu wyszli na wolność. Czy poniosą karę? Jolanta Wiszniewska, rzecznik miejskiego komendanta policji w Olsztynie, mówi, że wszystko zależy od kwalifikacji zdarzenia. Jeśli zostanie uznane za bójkę, a nie napad, to akt oskarżenia może objąć także któregoś z warszawiaków.
– Jaka bójka? – denerwuje się Marek. – Kolega o trzeciej nad ranem poszedł zwrócić młodym uwagę, by tak nie hałasowali. A ta dzicz dopadła go przed kempingiem. Obudzony hałasem pobiegłem Piotrowi na pomoc, lecz po ciosie straciłem przytomność. Sześć dni leżałem w szpitalu. Gdyby nie syn, który mnie obronił, pewnie by mnie zakatowali na śmierć.

Kto tu rządzi?

Informację o napaści nad jeziorem Gim podaje lokalne radio. Słuchają go mieszkający w Ostródzie bracia: Paweł, Tomek i Grześ oraz ich kolega Michał z ulicy Olsztyńskiej (stara część miasta). Wszyscy mają po kilkanaście lat, pusto w kieszeni, bo rodzice są na zasiłku, i nie wiedzą, co zrobić z wolnym czasem. W samo południe siedzą na przystani U Zdzicha nad Jeziorem Drwęckim. – My nie bijemy warszawiaków – zarzekają się. Tłumaczą, że to byłoby niehonorowo, bo przecież letnicy przywożą pieniądze. – A kogo bijecie? – Najczęściej kibiców Jeziorka Iława albo Arki Gdynia, ale teraz jest przerwa w meczach – odpowiadają chórem.
Po chwili Tomek przyznaje, że jednak „naparzają” innych. Kogo? – Najchętniej „psy”, czyli chłopaków z bloków przy ulicy Jaracza na przedmieściu, bo oni noszą T-shirty z wizerunkiem pitbulla, ale teraz trzymamy z nimi sztamę, bo trzeba dokopać tym z Warszawy – rozpędza się Grześ.
Podinspektor Wacław Brudek, powiatowy komendant policji w Ostródzie, nie wygląda na zbyt przejętego, gdy mówię, co kombinują chłopcy z przystani. Na razie jest spokój. Nawet doroczna inscenizacja bitwy pod Grunwaldem miała, zdaniem komendanta, raczej spokojny przebieg. Właściciele pola namiotowego Pod Sosnami nad jeziorem Szeląg Wielki w Starych Jabłonkach, gdzie spędza wakacje wielu młodych warszawiaków, mówią o zabezpieczeniu bitwy z przekąsem. – Wszyscy policjanci pilnowali porządku pod Grunwaldem, a na polach namiotowych nikt oka nie zmrużył ze strachu, czy nie dojdzie do jakiejś napaści. W ubiegłym roku, akurat w połowie lipca, potrzebowaliśmy pomocy mundurowych i nikt nie przyjechał.

Noclegów pod namiotem boją się harcerze. Mają powody. – Podczas letnich wyjazdów na Warmię i Mazury zdarzały się pobicia – przyznaje Ilona Pniewska, zastępca komendanta Chorągwi Stołecznej. – Miejscowi chcieli w ten sposób pokazać warszawiakom, kto tu rządzi. Jednak nie zniechęciło nas to do wakacji nad jeziorami – zapewnia. – Tyle tylko, że musieliśmy przedsięwziąć pewne środki ostrożności. Harcerze na pytanie, skąd są, nie odpowiadają, że z Warszawy, tylko: z Woli, Mokotowa, Żoliborza. Nie chcą prowokować tubylców.
– Zawiść i poczucie krzywdy, że ma się gorsze życie, uruchamiają ogromne pokłady agresji, zwłaszcza u osób młodych, biednych – twierdzi psycholog Jacek Santorski. – Młodzież szuka choćby pretekstu do wyładowania swej niezgody na zastany porządek rzeczy – dodaje Anna Wyka, socjolog kultury z PAN. – Skończyły się czasy podkultur, więc znajdują sobie nowych „wrogów”. Pochodzenie stało się jednym z wielu powodów do ataku.
Adres Warszawa kumuluje te niechęci w całym kraju. W Wyższej Szkole Psychologii Społecznej w Warszawie przeprowadzono pod kierunkiem dr Krystyny Doroszewicz i dr Ewy Stanisławiak badania młodzieży z małych miejscowości oraz z dużych miast. Pytano o najbardziej charakterystyczne cechy warszawiaka: czego można się od nich nauczyć i vice versa – czego warszawiacy mogą nauczyć się od mieszkańców innych miejscowości.
Ankietowani w przeważającej mierze mówili o mieszkańcach stolicy z wyraźną niechęcią – że są aroganccy, zbyt pewni siebie i zarozumiali. Bardzo często nazywano ich cwaniakami. Najbardziej negatywnie nastawiona była młodzież z dużych miast. Natomiast mieszkańcy mniejszych miejscowości, owszem, powtarzali obiegowe opinie, że „nie masz cwaniaka nad warszawiaka”, ale też zazdrościli im ambicji i zaradności.
Na pytanie: „Czego można się nauczyć od warszawiaka?”, ponad 60% uznało, że niczego. Pytano także, czego warszawiacy mogliby się nauczyć od innych. Najczęściej padały odpowiedzi, że kultury osobistej, bardziej przyjaznego nastawienia do ludzi i życzliwości.
Badania przeprowadzone przez prof. Andrzeja Nowaka i dr. Krzysztofa Kreitza wykazały, że warszawiacy mają świadomość, że nie są w kraju lubiani.

Wynieśliby ich na widłach

Wiesław Skudelski, komendant powiatowy policji w Mrągowie, uważa, że czasy zbiorowych rozrób z warszawiakami już minęły. – Kiedyś to rzeczywiście był problem – mówi. – Na murach, szosach, a nawet na znakach drogowych pisano: „Krawaciarzom wstęp wzbroniony”, „Krawaciarze won do stolicy”. Dziś coraz więcej warszawiaków ma na Mazurach swoje siedliska, co sprzyja wzajemnemu poznaniu i tolerancji. Nie bez znaczenia jest też to, że na przyjezdnych można zarobić, więc trzeba ich lubić.
Ale uczucia nie znoszą przymusu. Wystarcza pretekst, by ukryta niechęć wyszła na jaw. Dariusz Morsztyn z Ublika pod Orzyszem, właściciel farmy ekologicznej, twierdzi, że opór wobec warszawiaków wcale nie zmalał, tylko przybrał inne, bardziej ukryte formy: – Nawet ci miejscowi, którzy, wydawałoby się, żyją z warszawskimi letnikami na przyjacielskiej stopie, za plecami gości myślą swoje i gdyby tylko nie byli od nich zależni materialnie, wynieśliby ich na widłach. Kiedy pewnych rzeczy nie można powiedzieć wprost, trzeba się uciec do małej zemsty. Nabija się więc warszawiaka w butelkę, sprzedając mu np. stare jajka, oszukany miód czy starą kurę. Włamania do daczy to też przecież sprawka miejscowych. Sposobów jest wiele i wciąż pojawiają się nowe, dzień w dzień toczy się ta mała, cicha wojna.
Przyczyn takiego traktowania jest wiele. Na tę najbardziej widoczną – zazdrość o wypchany portfel stołecznych gości – wskazuje dr Antoni Dudek z Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Często jeżdżę na Mazury i z własnego doświadczenia wiem, że warszawiacy są tam odbierani jako osoby dobrze sytuowane – potwierdza dr Krystyna Doroszewicz. – Miejscowi próbują to wykorzystywać, zawyżając np. ceny usług. Zdarza się, że widząc warszawską rejestrację, podbijają cenę za parking lub naprawę samochodu.
Ale nie chodzi tylko o zawartość portfela. Prof. Krystyna Skarżyńska, kierownik Pracowni Psychologii Politycznej w Instytucie Psychologii PAN, zauważa, że porozumienie między warszawiakami a społecznością małych miejscowości jest tym trudniejsze, że ci pierwsi, jeśli są ludźmi sukcesu (a głównie tacy organizują sobie atrakcyjne wakacje), uznają nieco inną hierarchię wartości. – Są bardziej nastawieni na osobiste osiągnięcia, podczas gdy dla większości Polaków twórcza praca i indywidualny sukces mają mniejsze znaczenie. Głównie w Warszawie można dostrzec wyraźny awans indywidualnych osiągnięć w społecznej hierarchii wartości. Bo tu jest najwięcej szkół wyższych oraz firm zatrudniających ludzi młodych i wykształconych.
Młodzi warszawiacy mają świadomość, że duża część społeczeństwa uważa ich za egoistów. I tylko czyha na każde ich potknięcie – wyszło to przy okazji badań prowadzonych przez zespół prof. Skarżyńskiej na przełomie lat 2001/2002 (w ramach badań „Warsaw Area Study”). Ale to jeszcze bardziej skłania tę grupę do zamykania się w kręgu swoich spraw i w swoim własnym środowisku.
Oczywiście, warszawiak wypoczywający na Mazurach nie musi być społecznikiem szukającym sposobu na miejscowe problemy i nieszczęścia. Wystarczy, że zachowa się wobec tubylców uprzejmie i z szacunkiem. Jednak taka postawa nie zburzy muru obcości. Bo tak naprawdę poza pogodą nie ma wspólnych tematów. – Można by sądzić – podpowiada pani profesor – że w epoce ogromnego bezrobocia takim wytrychem do serc i umysłów gospodarzy stanie się rozmowa o pracy. I to okazuje się złudzeniem. W miejscach dotkniętych bezrobociem praca traktowana jest nie jako środek do osiągania sukcesów (co dotyczy wielu warszawiaków), lecz sama w sobie staje się wartością. Chodzi o to, żeby mieć pracę. Jakąkolwiek.

To hałastra

Na przyczyny natury socjologicznej nakładają się widoczne gołym okiem naganne zachowania niektórych warszawiaków. Na tyle rzucające się w oczy, że głęboko zapadają w świadomości miejscowych. Stąd tylko krok do stosowania przez nich odpowiedzialności zbiorowej.
Pani Stefania z Rucianego-Nidy, od pół wieku bez mała przyjmująca wczasowiczów na kwatery, od pewnego czasu warszawiaków nie przyjmuje. Bo, jak mówi, sparzyła się. Raz wynajęła pokój dwóm statecznym panom ze stolicy, to sobie sprowadzili miejscowe nastolatki i do rana z nimi urzędowali. Młodzież ze stolicy też nie lepsza. Ile to razy ją oszukali, nawet nie potrafi zliczyć. Było ich czworo albo sześcioro, a płacili tylko za dwoje. Gdy próbowała protestować, odpowiadali bezczelnie: „My śpimy na jednym tapczanie”. Dobrze, jeśli na takiej wymianie zdań się kończyło. Czasem potrafią na odjezdnym złośliwie zdemolować łazienkę albo zrugać ją takimi słowami, że aż jej mowę odbiera.
– To hałastra, zbieranina. Nieraz lepiej milczeć i udawać głuchą i ślepą – mówi p. Stefania.
Wczoraj znów odprawiła warszawiaków z kwitkiem. – Od razu mi się nie spodobali – mówi – zajechali na ulicę z hałasem, pewni siebie, krzyczeli coś do mnie z samochodu jak do służącej. Odesłałam do sąsiada. Tam już w pierwszy dzień balowali w najlepsze, do czwartej w nocy oka nie można było zmrużyć, grała muzyka, leciały słowa na „k” i „ch”. Gospodarza, co ich uspokajał, tak zwymyślali, że aż syna z Mikołajek musiał po nocy ściągnąć na pomoc.
Funkcjonariusze z miejscowego posterunku nie są zdziwieni, że nikt nie dzwonił po policję. – Ludzie takich spraw do nas nie zgłaszają, zaciskają zęby i milczą, bo każdy chce zarobić – tłumaczy komendant Krzysztof Nosek.
Dariusz Morsztyn z Ublika zauważył, że zarozumiali warszawiacy stosują wobec miejscowych zasadę: albo upić, albo kupić. – Młode pokolenie jest jeszcze bardziej nonszalanckie. Kiedyś słyszałem, jak chłopak ze stolicy tłumaczył swojej dziewczynie, jak należy traktować miejscowych: „Kochana, oni za pieniądze to ci tyłek wyliżą”.
Morsztyn się nie dał i przez tę swoją nieustępliwość ma same problemy. Zaczęło się od pewnego naukowca z Warszawy, który kupił rekreacyjną działkę w Ubliku. Najpierw buldożerami przeciął skarpę, aby mieć lepszy dostęp do jeziora, potem powycinał stare drzewa, a kiedy pan Dariusz protestował, w odwecie nieznani sprawcy pomalowali mu dom sprejem. Potem zaczęły się telefony z pogróżkami. Teraz to nawet gdy jego pies wymknie się przez ogrodzenie, zaraz ma sprawę w sądzie.
– Wynoszę się z Ublika – mówi zrezygnowany. – Z miejscowymi nikt się tu nie liczy, nasza rola sprowadza się do usługiwania przyjezdnym. Lokalne władze też czapkują warszawiakom, a o nas przypominają sobie tylko przed wyborami.
Najwięcej problemów jest z przyszywanymi warszawiakami. Komendant Skudelski opowiada taką historię: na komisariat wpada jak bomba podenerwowany mężczyzna, któremu bankomat nie wydał karty. Domaga się natychmiastowej interwencji, podkreślając, że jest lekarzem z Warszawy. Kiedy nie docierają do niego żadne tłumaczenia i staje się coraz bardziej chamski, funkcjonariusze postanawiają go wylegitymować. I co się okazuje: owszem, pracuje w Warszawie, ale na stałe zameldowany jest w Ostrołęce…

Cała reszta to wsioki

Pod Giewontem głośno wypowiadane zwroty: „Dzień dobry, jestem z Warszawy!” albo „U nas w Warszawie…” weszły już do potocznego języka jako synonimy zarozumiałości.
– Rzeczywiście, w kontaktach z wieloma warszawiakami da się odczuć arogancję – przyznaje podinspektor Jan Szymański z zakopiańskiej policji. – Uważają się za miastowych, a cała reszta to dla nich wsioki. Kiedy taki człowiek wchodzi do mojego biura, żeby na przykład zgłosić kradzież i na wstępie mówi: „Jestem z Warszawy”, odpowiadam, że to nie moja wina.
Policja przyznaje, że zdarzają się przypadki pobicia warszawiaków przez miejscowych tylko dlatego, że zbyt głośno obnosili się ze swoją stołecznością. – Są miejsca, gdzie warszawiacy nie powinni tego robić – uważa Maciek, stały bywalec zakopiańskich lokali, który podobnie jak większość naszych rozmówców nie chce ujawniać swojego nazwiska. – Kiedyś siedząc w jednej z dyskotek przy Krupówkach, byłem świadkiem takiej sytuacji: młody człowiek w głośnej rozmowie podkreślał co chwilę, że jest z Warszawy. Kiedy opuścił lokal, ruszyło za nim kilku zakopiańczyków. Dopadli go na Równi Krupowej i spuścili mu manto. Tylko dlatego, że był z Warszawy.
– Dość często zdarzają się takie sytuacje, że gdy w lokalu bawi się grupa młodych warszawiaków, dochodzi do przekrzesanek z miejscowymi – potwierdza p. Ewa, właścicielka lokalu w pobliżu Krupówek. – Ci ze stolicy są strasznie zarozumiali. Gdy coś im nie przypadnie do gustu, od razu słyszę: „U nas w Warszawie coś takiego jest nie do pomyślenia!”.
Nasi rozmówcy podkreślają jednak, że chodzi im o znaczną część mieszkańców stolicy, ale nie o wszystkich. Przykrych doświadczeń z warszawiakami nie mają górale i przewodnicy tatrzańscy. – Nie spotkałem się z takim przypadkiem, żeby turysta z Warszawy odnosił się w stosunku do mnie z wyższością – zapewnia Jan Krupski, przewodnik tatrzański z kilkudziesięcioletnim stażem. – Wręcz przeciwnie – kiedy nagle zaczyna ktoś mówić po góralsku, na pewno jest to warszawiak.
– Myślę, że takie patrzenie na nas z góry nie jest cechą warszawiaków z dziada pradziada, tylko takich, którzy dopiero co dostali meldunek w stolicy – twierdzi Jerzy Tawłowicz, doświadczony przewodnik tatrzański. – Kiedyś prowadziłem grupę dzieci i spytałem, skąd przyjechały. „Z Warszawy”, padła odpowiedź. Później się okazało, że są z Wołomina.

W kolejce taki nie stanie

Właściciele pensjonatów i hoteli nad morzem również zgodnie podkreślają, że żaden warszawiak nigdy nie przedstawi się z imienia i nazwiska. – Od progu zaznaczają: „Przyjechałem z Warszawy, mam zarezerwowany pokój”, śmieje się Wojciech Wojciechowski, właściciel hotelu Kontinental w Krynicy Morskiej. – I jak to goście ze stolicy lubią pokazać czasami pawi ogon. Ale jest to turysta najlepszy z możliwych, bo ma kasę. Warszawiacy chętnie zostawiają pieniądze w nocnych lokalach i w przeciwieństwie do mieszkańców innych części Polski nie czują się zażenowani, kiedy wkładają w stringi striptizertek banknoty z wysokimi nominałami.
Bywają jednak bardziej kapryśni niż aura. Krzysztof Skóra, szef Stacji Morskiej na Helu, gdzie tłumy turystów przychodzą podziwiać foki, twierdzi, że dość łatwo rozpoznać warszawiaków, bo w większości są niecierpliwi. Żaden nie ma czasu stanąć w jakiejkolwiek kolejce.
Natomiast wśród ratowniczej braci warszawiacy są nieustającym źródłem anegdot. Małgorzata Żuk ze w starostwa puckiego przez kilka lat była ratowniczką we Władysławowie. – Kiedy zwracaliśmy im uwagę, że nie można się kąpać w czasie sztormowej pogody, odgrażali się swoimi koneksjami – opowiada. – Pewien małolat zapewniał, że nas załatwi, bo jest synem Balcerowicza. Oczywiście był to humbug.
Warszawiacy lubią się też snobować na sopocki SPATiF, mekkę artystów. Nie każdy może tu wejść, trzeba mieć albo specjalną legitymację, albo odpowiedni wygląd. – Warszawiaków to nie zniechęca, idą jak do siebie – mówi prowadzący SPATiF Arkadiusz Hronowski.
Na przeciwstawianie warszawiaków reszcie świata zżyma się Paweł Konnak, który jako „pierwszy szołmen RP” pojawia się na wszystkich imprezach w nadmorskich kurortach. Nie ma uniwersalnego warszawskiego kodu zblazowania – twierdzi. Z tego samego miasta są i prymitywy, i ludzie wysokiej kultury.

Tatuś zrobi z wami porządek

Ale aroganckie zachowanie, straszenie Warszawą, pamięta się w wypoczynkowych miejscowościach długo. Pielęgniarki szpitala w Lesku z oburzeniem wspominają Mariusza, przywiezionego na początku lipca po wypadku w drodze do Soliny. Jechał za szybko, był pijany. 16-letnia Beata, która z nim jechała, zginęła. On przeżył. Był w na tyle dobrym stanie, że można go było przesłuchać. – Tatuś już jedzie, żeby zrobić z wami porządek – naskoczył na funkcjonariusza. – Zrozumiano?
– Uciekałeś przed policją autem pełnym fantów i masz 17 lat. Będziesz odpowiadał jak dorosły.
– Czy to ja siedziałem za kółkiem?
– Ale ty ukradłeś samochód!
– No i gówno! Urządziliśmy sobie z kumplami zlot w Bieszczadach. Nie będę się tłukł autobusem…
O 18.30, dziesięć minut przed czasem, na dworzec PKS w Ustrzykach Dolnych podjeżdża autobus z Warszawy. Kursuje tylko raz dziennie. Przez cały sobotni dzień ulice świeciły pustkami, dopiero teraz nabierają życia. Pasażerowie autobusu – sama młodzież – okupują skwery i chodniki. Kolorowe włosy, poprzebijane kolczykami brwi, policzki, nosy, a nawet sutki. Chłopcy w wyćwiekowanych skórach są kompletnie pijani. – Musieli dobrze tankować w czasie podróży – dogaduje smętnie wozak, który kiwa się w barze nad kolejnym kuflem.
Na skwerze zapada decyzja: – Rozejrzymy się za spaniem – mówi ten wyćwiekowany – a później zaliczmy jakiś balet w dyskotece. – Z lizaniem loda lub kiszeniem ogórka – dogaduje jego towarzysz. Ogólny rechot, dziewczyny rzucają się na zakurzoną trawę, tupiąc buciorami w paroksyzmie śmiechu. Nieogolony od tygodni wozak opuszcza barowy stolik, idzie do młodych na pogawędkę. Może potrzebują noclegu, on zna takiego, który wynajmuje specjalnym gościom z Warszawy. – Spier… staruszku na swoje zadupie – mówi wyćwiekowany. – My bierzemy kurs na Solinę.

Obcym wstęp wzbroniony!

W ustrzyckiej knajpie naprzeciw PKS nuci dla grona przyjaciół starą piosenkę tutejszego zespołu KSU mocno dziś podtatusiały („Moje nazwisko nic dziś nie powie”) były gwiazdor: „Małe miasto / mali ludzie / małe sprawy / mały świat…”. Nie jest zbulwersowany pasażerami z warszawskiego PKS. – W wakacje to codzienny widok – tłumaczy. – Bieszczady zawsze były dla odlotowego towarzystwa. My, chłopcy z Ustrzyk, mieliśmy z tymi przyjezdnymi na pieńku. To była taka szkoła kontestacji. W dzikie Bieszczady przyjeżdżali też harcerze. Na akcje „Bieszczady 40”. Najważniejsza była reprezentacja Warszawy. Szczerze ich nie cierpieliśmy. Niszczyliśmy im propagandowe tablice, oznaczenia szlaków itp. Czasem jakiegoś harcerza się pociągnęło łańcuchem po grzbiecie, kiedy szedł po trawniku. Bali się nas, bo byliśmy dla nich symbolem degeneracji. Według nas, to oni chodzili na smyczy komuny.
– Bieszczady długo kojarzyły się przyjezdnym z piękną, nastrojową piosenką „Zielone wzgórza nad Soliną” – mówi Adam Pełech. Jego dom stoi przy drodze pokrytej cienkim asfaltem. – Teraz tu wszędzie pełno rozkrzyczanych młodych ludzi – najbardziej panoszy się Warszawa – dodaje z goryczą. – Gdyby to zależało ode mnie, już w Sanoku – bramie w Bieszczady, postawiłbym znak z napisem: „Obcym wstęp wzbroniony!”. I nie tylko w sezonie. Warszawka bierze się za zagospodarowywanie bieszczadzkich odłogów. I to już nie jest najazd tylko na dwa miesiące.
– W prywatnych rękach są już całe wsie: Tyskowa i Liskowate, Radziejowa, Rabe, Czarna Górna i Czarna Dolna, Bystre leżące tuż przy granicy z Ukrainą, gdzie planowana jest budowa nowego przejścia, Żernica Górna, Żernica Dolna, Stężnica, Sokołowa Wola i inne – wyliczają pracownicy urzędów powiatowych w Ustrzykach Dolnych i Lesku.
Żadnego mieszkańca Michniowca w sąsiedniej gminie Czarna nie stać było na kupno choćby 2-3 ha ziemi na powiększenie własnego gospodarstwa, gdyż cena oscylowała wokół 3-5 tys. zł za hektar. Ale sąsiednią wieś, Bystre, leżącą na planowanym przejściu granicznym, ludzie z centralnej Polski, których tu się podciąga pod jeden mianownik przezwiskiem „warsiawiaki”, wykupili na pniu – każdy po 100 ha.
Przybysze są nieufni – boją się podpalenia, splądrowania domu, który miesiącami stoi pusty. Dlatego nowe posiadłości warszawiaków w Bieszczadach są ogrodzone wysokimi płotami i oplecione skomplikowanym systemem alarmowym.
– Szczególnie ważnym elementem kapitału społecznego – alarmuje prof. Skarżyńska – jest przekonanie, że ludzie są zwykle życzliwi i uczciwi, na ogół można liczyć na ich pomoc w trudnych sytuacjach i bynajmniej nie czekają na okazję, by utrudnić innym życie. Ci, którzy nie ufają innym, nie są też w stanie rozwijać własnych zdolności, inicjatyw. Brak zaufania sprawia, iż ludzie stają się konserwatywni. Narzekają i gorzknieją, nie cieszy ich praca, tracą radość i satysfakcję z życia. Niestety, ufność – te wspaniałe drożdże społecznego kapitału – występuje w naszym społeczeństwie w śladowych ilościach.
Niedawne badania socjologiczne Wiesława Baryły i Bogdana Wojciszke wskazują, iż w roku 2000 80% Polaków zgadzało się z twierdzeniem, że jeżeli człowiek się nie pilnuje, inni go wykorzystają.

Centrum władzy, czyli zła

– Bardzo istotną sprawą jest – zauważa socjolog prof. Marek Szczepański, dyrektor Instytutu Socjologii Uniwersytetu Śląskiego – oddzielenie stereotypów związanych z Warszawą jako miastem od tych dotyczących samych warszawiaków.
Profesorowi najłatwiej wytłumaczyć to na przykładzie swojego regionu, ale – podkreśla – podobne odczucia mogą mieć mieszkańcy w całej „prowincjonalnej” – jak się nazywa w Warszawie wszystko, co jest poza rogatkami stolicy – Polsce.
Na Śląsku Warszawa postrzegana jest jako centrum i całe zło, jakie jest z tym centrum związane. Chodzi o władzę, pieniądze i wpływy. Dodatkowo to właśnie w Warszawie znajduje się siedziba rządu centralnego i wszelkie błędy (polityczne) są kojarzone właśnie z tym miastem. Warszawa ucieleśnia więc to, co bolesne w przemianie systemowej.
– Uprzedzenie do Warszawy w starszym pokoleniu bierze się także z niechęci do tego, co robili politycy poprzedniego okresu – podkreśla prof. Jacek Sójka, kulturoznawca z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. – Warszawa dostawała największe dotacje, „cały naród budował swoją stolicę”.

xxx

Oczywiście o tym wszystkim nie wie pijany nastolatek, który w gronie jemu podobnych wyrusza z drągiem w ręku na polanę, gdzie wcześniej wypatrzył namiot warszawiaków. On tę obsesyjną, nierozumną nienawiść ma już we krwi.

Helena Kowalik
Współpraca: Beata Czechowska-Derkacz, Teresa Ginalska, Michał Kowalski, Helena Leman, AW, jotp


Nienawiść z boiska
Niechęć do warszawiaków przekłada się również na sport. Wręcz nienawiść do kibiców i piłkarzy Legii obserwuje się niemal w całym kraju. Z dużych miast tylko w Szczecinie i Sosnowcu Legia Warszawa i jej kibice cieszą się szacunkiem. Zawarta przed laty kibicowska sztama zobowiązuje i nikt w tych dwóch miastach złego słowa o Legii nie powie.
Co innego na np. Śląsku. Kiedy w połowie lat 90. w pucharowych rozgrywkach Legia spotkała się Panathinaikosem Ateny, cały piłkarski Śląsk trzymał kciuki za Greków. Na nic się nie zdało wołanie o patriotyzm i ogólnonarodowy interes.
Podobnie jak na Śląsku na hasło Legia reagują w Krakowie, Poznaniu, Gdańsku, Łodzi, Wrocławiu oraz Ostrowcu Świętokrzyskim. W tym ostatnim agresję miejscowych wywołują nawet warszawskie numery rejestracyjne, o czym przekonali się dziennikarze wracający z Ostrowca.
Powodów owej nienawiści jest co najmniej kilka. Pierwszy to symptom ubiegłego systemu, kiedy związana z wojskiem Legia podbierała innym klubom najlepszych zawodników. Tajemnicą poliszynela jest, że wielu piłkarzy trafiło na Łazienkowską kuchennymi drzwiami. Legii się nie odmawiało.
Na nie najlepszą opinię zapracowali również zawodnicy stołecznego zespołu. Niejednokrotnie dawali wyraz swojej wyższości, a najdobitniej w Grodzisku Wielkopolskim, czego dowodem było nazwanie miejscowych piłkarzy wieśniakami.
Jednak najważniejszy powód nienawiści do Legii wynika z faktu, że jest to klub warszawski, klub, z którym identyfikuje się większość warszawiaków. A tych przecież się nie lubi. I tak koło się zamyka.
TS

 

 

Wydanie: 2003, 33/2003

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy