Birma – koszmar po cyklonie

Birma – koszmar po cyklonie

Potworny kataklizm zabił co najmniej 80 tysięcy ludzi. Nieudolna junta wojskowa powiększyła rozmiar katastrofy Stosy zwłok, zniszczone całe miasta, wszechobecny smród rozkładu, tysiące krwawiących rannych, którym nikt nie udziela pomocy. Dzieci, które właśnie zostały sierotami i patrzą, jak ciała ich rodziców wrzucane są do rzeki. W Birmie dzieją się sceny jak z najgorszego koszmaru. Cyklon Nargis, który nawiedził ten azjatycki kraj, zabił może nawet 100 tys. ludzi, milion osób straciło dach nad głową, 5 tys. km kw. pozostaje pod wodą. Do wielu regionów można dotrzeć tylko łodziami, śmigłowce nie mogą lądować. Każdego dnia wzrasta zagrożenie epidemią. Rządząca w Birmie (zwanej też Myanmarem) junta wojskowa, tak sprawna w tłumieniu protestów i demonstracji, okazała się bezradna wobec żywiołu. Nieudolność władz tylko zwiększa rozmiary katastrofy. Paranoidalni generałowie z Rangunu utrudniają dostawy pomocy z zagranicy, pracownicy organizacji humanitarnych często daremnie czekają na wizy. Także transporty żywności i lekarstw czekają na granicach. Worek ryżu na targu w stolicy kosztuje już równowartość 25 dol. Większość mieszkańców musi przeżyć dzień za dolara dziennie. Birma to jeden z najuboższych krajów Azji. Francja zgłosiła wniosek, aby zmusić birmańskich wojskowych do przyjęcia pomocy, nie przeszedł on jednak w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Wśród pozbawionych wsparcia rządu Birmańczyków narasta gniew. Czy zwrócą się przeciw reżimowi? Cyklon Nargis nie nadszedł niespodziewanie. Pracownicy Indyjskiego Urzędu Meteorologicznego (IMD) już 26 kwietnia obserwowali tworzenie się rozległego układu niżowego nad Zatoką Bengalską i przekazywali coraz bardziej alarmujące prognozy pogody władzom w Rangunie. 28 kwietnia ostrzegli przed nadchodzącym potężnym cyklonem. „Było wystarczająco dużo czasu, aby przedsięwziąć środki ostrożności i uratować ludzi”, twierdzi dyrektor wydziału cyklonów IMD, M. Mahapatra. Jego zdanie podziela Laura Bush, żona prezydenta Stanów Zjednoczonych, która uważa, że reżim w Rangunie nie zrobił nic, aby ocalić swych obywateli. Hiszpański dziennik „La Vanguardia” napisał: „Junta wojskowa w Birmie ponosi pośrednią odpowiedzialność za tragedię, do której doprowadził cyklon Nargis. Nie ostrzegła mieszkańców ani nie przygotowała ewakuacji. Świadczy to nie tylko o nieudolności wojskowych władców Birmy, ale także o pogardzie junty dla ludzi”. Faktem jest, że rządowe media nadawały ostrzeżenia przed nadchodzącym żywiołem, nie wezwano jednak mieszkańców do ucieczki, nie próbowano ewakuować ludności z zagrożonych wiosek i miast. Cyklon uderzył w piątek 2 maja i szalał przez następny dzień. W Rangunie wiatr, wiejący z prędkością do 220 km na godzinę, najpierw połamał drzewa, potem zerwał anteny satelitarne, wreszcie zaczął unosić ciężkie dachy. Słupy wysokiego napięcia pękały jak zapałki, w stolicy zapadły ciemności. Ale niewyobrażalny dramat rozegrał się w nisko położonej delcie rzeki Irawadi, będącej ryżowym zagłębiem kraju. Tutaj spustoszeń dokonał nie tyle wiatr, ile wzbudzone przez cyklon wysokie fale pływowe. Birmański minister ds. pomocy i osadnictwa Maung Maung Swe powiedział reporterom w Rangunie: „Fala miała do 3,5 m wysokości i pochłonęła połowę domów w nisko położonych wioskach. Ludzie nie mieli dokąd uciec”. Osiedlający się w delcie rolnicy wycięli lasy mangrowe, aby zyskać pola pod uprawę ryżu. Te działania popierał reżim, pragnący zdobyć trochę dewiz poprzez eksport ryżu do Bangladeszu i Sri Lanki. Ale lasy mangrowe mogłyby powstrzymać fale, które teraz przetoczyły się szybko przez ogołocone z roślinności wybrzeża. W położonym w delcie 190-tysięcznym mieście Bogolay zniszczone zostało 95% domów. Z sąsiednich miast Labutta i Pyapon także ocalało niewiele, a dziesiątki okolicznych wsi zostały zmyte z powierzchni ziemi. Setki unoszących się na wodzie zwłok od razu można dostrzec z helikopterów. Do położonego w południowo-zachodniej części delty miasta Pyinkaya aż do 7 maja nie dotarła żadna pomoc. Rannych i umierających pozostawiono samym sobie. Nieliczni pracownicy organizacji humanitarnych, którzy znaleźli się na obszarze delty, opowiadają o górach trupów, o ludziach koczujących bez opału, żywności i świec, w całkowitych ciemnościach, w padającym nieustannie deszczu. Władze wojskowe pozwalają wprawdzie ochotnikom z zagranicy pracować w Rangunie, ale nie dopuszczają ich na obszar delty. Birmańscy generałowie ogarnięci są panicznym strachem przed szpiegami. Wielu pracowników organizacji humanitarnych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 20/2008, 2008

Kategorie: Świat