Boy uważał, że kultura niemiecka jest dla Polaków obca, zbyt ciężka, a poza tym nie mieliśmy w Polsce prawdziwego Oświecenia i tę lukę można zapełnić tylko utworami Voltaire’a, Diderona Jest pan od kilkudziesięciu lat zafascynowany postacią Tadeusza Boya-Żeleńskiego, o czym najlepiej świadczy pańska ostatnia książka. To portret nie tylko niezwykłego człowieka, ale i wybitnego pisarza, tłumacza, recenzenta, felietonisty. Jak pan sądzi, czy gdyby Boy żył dzisiaj, przeniósłby się do „Przeglądu” ze swoimi artykułami? – Niewykluczone. On miał temperament, który wyraźnie skłaniał go w stronę lewicy. Oczywiście, takiej lewicy, którą dziś nazwalibyśmy socjaldemokracją. Miałam też na myśli jego kontrowersyjne sądy na tematy obyczajowe, społeczne. Niektóre z jego haseł są do dziś aktualne. Na przykład słynne piekło kobiet, czy świadome macierzyństwo. Wiele zrobił w tej mierze. – W istocie, ale ja myślę, że on się zmuszał do takiego działania. Widział w tym wyższą konieczność, jednakże gdzieś tam, w głębi, najbardziej lubił tłumaczyć literaturę francuską. Ciekawe, dlaczego wybrał klasyków znad Sekwany. Równie dobrze znał przecież język niemiecki, Heinego czytał w oryginale, sam opowiadał, że mógłby recytować go godzinami, a pan w swej książce twierdzi, że własne wiersze Boya mają wyraźne piętno heinowskie. Nie potrzebował też tłumaczenia Dostojewskiego, chwalił się tym na dowód, że nie zawsze był „zgniłym zapadnikiem”. Wiadomo, że we Francji znalazł się trochę z przypadku, bo skorzystał ze stypendium, zrozpaczony, gdy odrzuciła go Dagny Przybyszewska. A, jak pan pisze, dochodził do siebie w Paryżu w ten sposób, że całymi dniami leżał w hotelowym łóżku i rozczytywał się w „Komedii ludzkiej” Balzaka. – Orientacja francuska to był świadomy wybór. Uważał, że kultura niemiecka jest dla Polaków obca, zbyt ciężka, a poza tym nie mieliśmy w Polsce prawdziwego Oświecenia i tę lukę można zapełnić tylko utworami Voltaire’a, Diderota itd. Po lekturze “Kubusia fatalisty” napisał: “Przeczytałem jednym tchem. Nie posiadałem się z rozkoszy”. Pan dopowiada: – Co za ulga! Po tych wszystkich “nagich duszach”, “chuciach”, które miały być “na początku” (…) – tutaj dowcip, mądrość, jasność myśli, igranie pojęciami, przygoda, przy niesłychanej zwięzłości. Prawdą jest, że na swych różnych życiowych zakrętach, gdy musiał uspokoić serce, albo rozum, albo jedno i drugie, uciekał, jak mówił, w kurz biblioteczny. Ale podejrzewam, że to w tej ciszy rodziły mu się w głowie, niejako na marginesach tłumaczonych książek, takie myśli, jak stworzenie Ligi Odełgania Polski, czy „połechtania polskiej śledziony”. A poza tym miał jeszcze teatr. – On nie chodził do teatru, by podziwiać aktorów, to był dla niego kontakt przede wszystkim z życiem. Jak mówił, globtroterka w fotelu. Dostrzegam w tym podobieństwo z Michelem de Montaigne’em, dla którego odskocznią dla rozważań jest cytat łaciński czy grecki. Dla Boya scena, jako miejsce popisu aktorów, prawie nie istniała. Obserwował sztukę i snuł swoje rozmyślania, które on sam wolał nazywać nie recenzją, tylko wrażeniami teatralnymi. Swoją drogą, czy dziś znalazłby się taki recenzent, który w czasie premiery zastanawiałby się nad dalszymi losami postaci dramatu, układałby dla nich inne życiowe scenariusze? Czy możliwa jest dzisiaj taka rozmowa z czytelnikiem codziennej gazety, jak to czynił Boy, wyznając po przedstawieniu „Baronowej Lenbach” Krlezy, jak irytują go zarzuty bohaterki wobec kochanka. Zacytuję z pańskiej książki: „Nie kocha jej, czy nie dość kocha, czy przestał kochać, nie jest taki, jak myślała, że jest, lub chciałaby, aby był (…) – mój Boże, jestem pewny, że w chwili, gdy piszę te słowa, pół miliona mężczyzn w Polsce słyszy te same wymówki od pół miliona kobiet. (…) Każdy jest, jaki jest, a kocha, jak może; takie rewindykacje, takie pieniactwo miłosne, ma zawsze coś niecierpliwiącego”. – Jest w Polsce kilku recenzentów, którzy mają giętkie pióro, ale oni piszą o teatrze, o tym, czy się udało przedstawienie. Oczywiście, Boy też to robił, bo na to czekała redakcja i czytelnicy, ale tak naprawdę, jego interesowało co innego: mianowicie, co się dzieje z człowiekiem, jak przedstawiony problem przenieść w czasy mu współczesne. On traktował osoby na scenie jak żywych ludzi, ingerował w ich losy, zastanawiał się np., czy Nora w sztuce Ibsena “Dom lalki” nie mogłaby postąpić inaczej, żeby uratować swe małżeństwo. Nie jest powiedziane,
Tagi:
Helena Kowalik









