Bogowie mogą upaść, ale ich legenda trwa wiecznie!

Bogowie mogą upaść, ale ich legenda trwa wiecznie!

Nowe wydanie kultowej, a jednocześnie kontrowersyjnej, biografii jednego z najsłynniejszych piłkarzy w historii światowej piłki nożnej, Diego Armando Maradony

Świetnych piłkarzy było i jest wielu, ale bogiem był tylko jeden.
Maradona to nie tylko genialny zawodnik, to przede wszystkim symbol i legenda światowego futbolu.

Maradona. Ręka Boga to jedyna w swoim rodzaju, wnikliwa, rzetelna i uznawana od wielu lat za kultową biografia Diego Armando Maradony − Złotego Chłopaka, wirtuoza futbolu, bohatera narodowego Argentyny, który pomimo talentu i sławy, jaką dzięki niemu zyskał, poza boiskiem zmagał się z ogromnymi problemami.

W tej książce znajdziecie wszystko, co chcielibyście wiedzieć o bogu futbolu − od jego dzieciństwa w Villa Fiorito, dzielnicy slumsów w Buenos Aires, poprzez wywalczenie dla Argentyny Pucharu Świata w piłce nożnej i dwukrotne zdobycie tytułu mistrza Włoch z drużyną SSC Napoli, aż po niechlubny upadek.

Maradona był tragicznym geniuszem, a jednocześnie człowiekiem z krwi i kości. Urodził się w biedzie i dzielnie walczył z przeciwnościa­mi losu. Został najlepszym piłkarzem na świecie i dał swoim kibicom mnóstwo radości. Obdarzał innych cierpieniem i miłością. Buntował się przeciwko potężnym i nieczułym, jednocześnie przemawiając do ubogich i doświadczonych przez los. Oto opowieść o chłopaku, który był urodzonym talentem piłkarskim, uwierzył, że jest bogiem, i musiał to odpokutować − pisze Jimmy Burns we wstępie książki Maradona. Ręka Boga.

Bo choć Maradona na boisku był bogiem, to ze świętością nie miał nic wspólnego. Dokonywał cudów z piłką, ale na sumieniu miał wiele przewinień.

Są dwie osoby: Diego i Maradona − opowiadał Dominikowi Piechocie Fernando Signorini, osobisty trener i wieloletni przyjaciel Maradony, w wywiadzie dla Radia Newonce w 2020 roku. − Z Diego ruszyłbym na koniec świata, ale z Maradoną nie zrobiłbym ani jednego kroku dalej. Maradona był postacią, która nie chciała słyszeć o żadnych swoich słabościach. Nie mogła sobie na nie pozwolić z powodu oczekiwań świata. Mówiłem mu wielokrotnie o tym dualizmie. On zawsze patrzył na to jednakowo: „Fer, gdyby nie Maradona, siedziałbym dalej w błocie w Villa Fiorito”.

Maradona za wszelką cenę starał się nie dopuścić do publikacji tej książki. Najpierw próbował ją ośmieszyć, potem wzywał do jej bojkotu; straszył procesami, wywierał naciski na rozmówców Burnsa, by ci publicznie wycofali się ze swoich opinii. Wiedział, że ta książka może wysadzić w powietrze jego mit. I to właśnie robi! Jednocześnie opowiadając zapierającą dech w piersiach historię olbrzymiego sukcesu i oszałamiającej sportowej kariery.

To tragiczne, że Diego Maradona nie urodził się później. Gdyby przyszedł na świat na przykład w latach 90., jego kariera mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. Byłby lepiej chroniony przed samym sobą i przed toksycznym otoczeniem − pisze Burns.

Tę książkę − która zachwyciła światowe media, stała się lekturą obowiązkową dziennikarzy sportowych i kibiców oraz wyznaczyła nowy trend w pisaniu biografii (nie tylko) sportowej − czyta się jak fascynujący reportaż śledczy. Burns zagląda pod podszewkę jednego z najpopularniejszych sportów, tworząc opowieść o świecie korupcji, intryg i wyzysku, w którym nawet najstaranniej oszlifowany diament może łatwo upaść w błoto.

Nikt nie nakreślił lepszego portretu Maradony niż Jimmy Burns. Autor w genialny sposób prowadzi nas za rękę od argentyńskich slumsów, przez brudne zakamarki Neapolu, aż na największe areny futbolowego świata. Jeśli jeszcze tego nie czytaliście, naprawcie szybko błąd. W historiach życia Messiego czy Ronaldo nigdy nie znajdziecie tego charakterystycznego dla Diego brudu. Jakby kurz i pył z pierwszych boisk przylepiły się do jego ciała i miały się za nim ciągnąć przez całe życie. Przez ten brud nie były w stanie przebić się nawet najmocniejsze flesze, bo Maradona taki już był, że zawsze szukał kłopotów. Dopóki mógł grać, piłka stawała się ucieczką, bez niej był nagi i bezbronny napisał Przemysław Rudzki w osobistym wspomnieniu wkrótce po tym, jak świat obiegła informacja o śmierci Maradony.

Kiedy Diego Maradona zmarł w listopadzie 2020 roku, świat po nim zapłakał, a w Argentynie ogłoszono trzydniową żałobę narodową.

Na oficjalnym Twitterze prezydenta Argentyny Alberto Fernandeza pojawił się pełen smutku wpis: Zabrałeś nas na szczyt świata. Uczyniłeś nas tak szczęśliwymi. Byłeś najwspanialszy ze wszystkich. Dziękujemy za Twoje życie, Diego. Będziemy zawsze za Tobą tęsknić.

Ale choć bogowie czasem upadają, to ich legenda trwa wiecznie! Także dzięki książce Jimmy’ego Burnsa.

Książka ukazała się przed laty pod tytułem Ręka Boga. Życie Diego Maradony. Nowe, poprawione, wydanie tej bestsellerowej biografii autorstwa brytyjskiego dziennikarza sportowego Jimmy’ego Burnsa zostało uzupełnione o dodatkowe materiały i zdjęcia.

O autorze:
Jimmy Burns, wielokrotnie nagradzany dziennikarz, pracujący m.in. dla „Financial Times”, i pisarz pochodzenia brytyjsko-hiszpańskiego.

Jest autorem książek o słynnych piłkarzach i piłce nożnej – m.in. Cristiano i Leo. Historia rywalizacji Ronaldo i Messiego, Piłkarska furia. Podróż przez hiszpański futbol, Barça. Życie, pasja, ludzie – a także o kulturze i historii Hiszpanii oraz Ameryki Południowej.

Za książkę The Land That Lost Its Heroes otrzymał Nagrodę Somerseta Maughama w kategorii non-fiction.

Wiele lat spędził jako korespondent w Argentynie; obecnie mieszka w Londynie.

Jimmy Burns po prostu nie potrafi pisać nudno. O biednym chłopaku, który urodził się w złej dzielnicy Buenos Aires, wysoko wzleciał i gwałtownie spadł, napisał książkę tak dobrą i uczciwą, jak to tylko możliwe…
„Irish Times”

Czyta się jak znakomity reportaż kryminalny… To coś więcej niż tylko biografia, to także opowieść o świecie korupcji, intrygi i wyzysku.
„As

Świetna. Dla mnie Top 3 sportowych biografii.
Mateusz Borek


ZMARTWYCHWSTANIE

Październik 1995 roku. W Buenos Aires zaczęła się wiosna. W powie­trzu unosi się słodki zapach jakarandy i basowy odgłos bębnów, flagi łopoczą na wietrze, a tysiące kibiców ciągną na stadion drużyny Boca Juniors, La Bombonera. Bombonera to po hiszpańsku „bombonierka”, ale scena nie jest bynajmniej słodka. Oto niedziela w jednej z najpięk­niejszych stolic Ameryki Łacińskiej, ale tłum przypomina hordę dzi­kusów. Mężczyźni – niewiele jest tu kobiet i dzieci, sport dalej róż­nicuje – są półnadzy i powiewają koszulami, prąc przed siebie tak, jakby szli do bitwy. Ich wódz, Diego Maradona, spogląda z wysokości dwupoziomowego autobusu nieruchomymi ciemnymi oczami. Krót­ko ostrzyżone włosy ufarbował na wojenne barwy Boca, przy uchu trzyma telefon komórkowy. Chórem dyryguje reporter radiowy, któ­ry łamiącym się histerycznie głosem powtarza: „Nasz idol jest z nami, nasz idol jest z nami”. Nad River Plate gromadzą się oddziały konnej policji z długimi pałkami i gazem łzawiącym.

Na stadionie kibice szczelnie wypełniają trybuny. Wysokie ogro­dzenie z drutu i fosa wokół boiska koncentrują i podkreślają ich pasję. La Bombonera wibruje od tupotu stóp i odgłosu wystrzałów: zbioro­wy, potężniejący z każdą chwilą taniec wojenny.

Pośrodku boiska widoczne jest wielkie pudło, opakowane i ob­wiązane wstążką, w tej chwili jednak wszyscy wpatrzeni są w długi, przypominający kształtem parówkę tunel, z którego wynurzają się Maradona i pozostali zawodnicy Boca Juniors. Stadion wybucha jed­nym wielkim rykiem, gdy idol robi znak krzyża i w triumfalnym ge­ście wznosi ręce ku niebu. „Maradooona… Maradooona!”, wrzeszczą kibice. Opada wielki balon z napisem: WITAMY ZNOWU, DIEGO! Dla tych descamisados, półnagich, którzy nigdy nie stracili wiary, to chwila magiczna. Idol bez najmniejszego wysiłku przerzuca piłkę z jednej stopy na drugą, podbija ją na piersi i pozwala jej znowu opaść na stopę. Potem, ciągle z piłką u nogi, biegnie po zaścielających płytę boiska wstęgach papieru ku pudłu, które tymczasem zaczęło ożywać. Nagle z hukiem rozpada się niczym petarda, a ze środka wybiegają dwie córki Maradony, także w barwach Boca Juniors – prezent od mistrza ceremonii Guillermo Coppoli, menedżera i organizatora nocnych wypraw. Młodzieńcza niewinność ma zapewne ostatecznie odegnać zmory.

Minęło niemal piętnaście miesięcy od chwili, gdy Maradona opuszczał w niesławie mistrzostwa świata w USA po aferze z kontrolą antydopingową. Wielu ludzi sądziło, że to ostateczny koniec kariery nieustannie lawirującego między sukcesami i skandalami piłkarza. Tymczasem dzisiaj na La Bombonerze bóg powraca, jawnie udowadniając światu, że Maradona tak łatwo nie umiera. Wyraźnie brak mu szybkości, by ogrywać przeciwników i strzelać bramki, nadal jednak dalekie przerzuty są bezbłędne, podobnie jak orientacja na boisku. Diego nadaje sens dość bezładnej grze, stwarzając dla Boca kilka okazji do strzelenia bramki. Kiedy ta wreszcie pada w ostatniej minucie, Maradona bezpośrednio w tym nie uczestniczy, jednak jego udział w grze był tak istotny, że nikt z sześćdziesięciu tysięcy widzów nie ma mu za złe, że gola przypisuje sobie. Gdy piłka grzęźnie w siatce, Maradona odwraca się i z triumfalnie uniesionymi rękami biegnie przez boisko ku rodzinie, Coppoli i kamerom telewizyjnym. Ostatni raz biegł tak po trzecim golu strzelonym Grecji podczas feralnych dla niego mistrzostw świata. Tak jak wtedy, chce dziś powiedzieć ludziom, że jest najlepszy, że niełatwo go pokonać. Olé, olé, olé, olé, Diego, Diego!, wiwatuje tłum. Tak, bóg wrócił.

To, że zmartwychwstanie po ostatecznym na pozór upadku dokonuje się właśnie na La Bombonerze, przypomina, że Maradony nie da się odłączyć od kraju, w którym się urodził i wychował. Jeśli można być czegoś pewnym co do niego, to tylko tego, że kiedy umrze – nieważne, jak do tego dojdzie – pogrzeb w Buenos Aires będzie tak wielki jak pogrzeb Evity, a ludzie i tak nie uwierzą, że bohater naprawdę umarł. To, że Argentyna jest zwariowana na punkcie futbolu, najlepiej widać w płomiennych zachowaniach kibiców Boca, z których wielu, jak Maradona, pochodzi z rodzin imigrantów mieszających się z Indianami. Żyją piłką nożną, oddychają nią, bo nie mają niczego innego, w co mogliby wierzyć. W dziejach Argentyny roi się od fałszywych proroków.

Każdy argentyński piłkarz godny tego miana powie, że chciałby kiedyś zagrać w Boca. Maradona oznajmił to jako mały chłopiec, ale posunął się o krok naprzód: miał jeszcze drugie pragnienie – chciał zdobyć mistrzostwo świata. Zaczynał dwudziesty pierwszy rok życia, gdy pomógł Boca Juniors zostać mistrzem kraju. Powrócił na La Bombonerę po tym, gdy jako kapitan poprowadził swoją drużynę do mistrzostwa świata. Po wspaniałym występie na stadionach Meksyku w roku 1986 ogłoszono go najznakomitszym piłkarzem wszech czasów. Liczący sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, obdarzony siłą woli i świetną koordynacją ruchów, Maradona połączył w sobie umiejętności Pelé w ocenie sytuacji z wszechstronnością Johana Cruyffa. Tyle że Maradona umykał wszelkim porównaniom. Nie poddawał się klasyfikacjom, tak jak opierał się żądaniom prezesów klubów i reżimowi trenerów. Na tym polegała jego charyzma.

Rodacy pokochali Maradonę, ponieważ w kraju roztrąbiono wieść o sukcesie jednego człowieka, który rekompensował im tak wiele porażek ich ojczyzny. Maradona nie tylko dał Argentyńczykom poczucie tożsamości, ale także pokazał drogę ucieczki. W jego grze dostrzegli czystość, którą nazwali poezją.

Swą ogromną popularność zawdzięcza temu, że stał się ucieleśnieniem zwycięstwa i sławy, które zyskuje się tylko dzięki wrodzonemu talentowi do gry. Legenda o drodze od łachmanów do bogactwa, którą kroczy geniusz skazany przez los na sukces, karmi się między innymi fragmentem z kroniki filmowej, w którym mały Maradona na piaszczystym boisku na przedmieściach demonstruje swe niebywałe panowanie nad piłką. Powstał mit wrodzonego talentu, który walczył o zwycięstwa, ale czasami potrafił też po prostu cieszyć się grą. Bywały dni, gdy zapominał, kim się stał, i wychodził na boisko tylko dla piłki.

Mnóstwo jest opowieści o międzynarodowej sławie Maradony i najczęściej więcej mówią o kraju, w którym powstały, niż o samym piłkarzu, w każdym razie dwie wydają się szczególnie godne wspo­mnienia, ilustrują bowiem to, w jakim stopniu udało mu się przełamać uprzedzenia kulturowe i granice między państwami. W pierwszej grupa argentyńskich turystek zwiedzających Egipt staje się podczas oglądania piramid obiektem niewyszukanych zalotów ze strony miej­scowych. Kobiety na próżno z coraz większą stanowczością i despera­cją powtarzają, żeby dać im spokój, aż nagle jednej przypomina się to, co usłyszała przed wyjazdem od brata, fana Boca: Maradona rozegrał mecz towarzyski gdzieś na Bliskim Wschodzie i pomógł uruchomić tam szkółkę piłkarską dla chłopców. Kobieta cofa się więc i krzyczy: „Maradona!”, na co Egipcjanie spoglądają po sobie i zaraz potem prze­noszą swoje zainteresowanie z seksu na futbol, dzięki czemu po kilku minutach argentyńskie turystki mogą spokojnie odejść.

W drugiej opowieści Maradona jedzie londyńskim metrem w wiel­kim kapeluszu i długim płaszczu, którego postawiony kołnierz za­słania większą część twarzy. Podczas tego – jednego z nielicznych – wyjazdu do Anglii miał wykład w towarzystwie dyskusyjnym Oxford Union i, co dla niego typowe, wyglądało na to, że spóźni się na samo­lot. Argentyński student, który się nim opiekował, mówi mu, że na Heathrow szybciej dojedzie metrem niż taksówką. Diego zgadza się, ale tylko pod warunkiem, że się przebierze, obawiał się bowiem, że jeśli zostanie rozpoznany, ludzie zaczną go zaczepiać albo nawet na niego napadną. Wszystko jest w porządku do chwili, gdy cztery stacje przed lotniskiem jeden z pasażerów głośno oznajmia wszystkim, że w wagonie jest Maradona. Urywają się rozmowy i pasażerowie patrzą na piłkarza. Już po chwili otaczają go ciasnym kręgiem i proszą o au­tografy. Większość z nich to Anglicy; jeden mówi, że nie zapomniał mu „ręki Boga”, ale pamięta też drugiego gola strzelonego przez nie­go podczas tego meczu, jedną z najsłynniejszych bramek w dziejach futbolu.

Talent jest tylko częścią historii Maradony. Jego mit jako boga był podsycany przez interesy ekonomiczne oraz narodowe i regio­nalne przesądy. Już na wczesnych etapach kariery Maradona stał się obiektem handlu i polityki. To on uruchomił lawinę rekordów trans­­ferowych i to za jego sprawą tak istotną rolę w międzynarodowym futbolu zaczęły odgrywać kwestie sponsorów i praw do transmisji. Maradona stał się elementem mechanizmów rynkowych. Kiedy teraz wraca na stadion Boca Juniors, historia zatacza koło nie tylko w jednym sensie. Umowa z telewizją na dziesięć milionów dolarów zostaje przygotowana przez tego samego biznesmena, który pod koniec lat siedemdziesiątych załatwił Maradonie pierwszego sponsora.

Grając w piłkę nożną w krajach, w których futbol nieodłącznie spleciony jest z niezwykle emocjonalną polityką, a media wywierają na piłkarzy ogromny nacisk, Maradona nie miał pojęcia, że przypadnie mu w udziale rola daleko wykraczająca poza granice sportu. Zewnętrzne naciski na Diega miały niekiedy dość nikczemny charakter, jak w przypadku lekarzy, którzy przez chwilę interesowali się tą „maszynką do robienia pieniędzy”, lecz niespecjalnie troszczyli się o to, by przez dłuższy czas mógł żyć godnie.

Tragedia, ale także i impet życia Maradony mają źródło w nędzy, jakiej zaznał w dzieciństwie. Najstarszy syn i łobuziak, bardzo szybko dzięki grze w piłkę staje się głównym żywicielem rodziny, co ogranicza mu czas na edukację i na rozważenie innych możliwości. Na stadionie Boca siadywałem obok rodziców Diega, Chitoro i Toty, mogłem więc przyglądać się, z jaką pasją oboje – a zwłaszcza matka – obserwują występy syna na boisku.

Trudno sobie wyobrazić Maradonę z innym pochodzeniem. To właśnie życie w slumsach zrodziło głód sukcesu, ale także zwichnięty system wartości, w którym było miejsce na przesądy i kaprysy. Mniej oczywiste jest to, w jakim stopniu życie Maradony mogłoby się potoczyć inaczej, gdyby miał innych przyjaciół i menedżerów albo grał w innych krajach, nie ulega jednak wątpliwości, że zarówno jego przyjaciele, jak i doradcy ponoszą nie mniejszą niż lekarze odpowiedzialność za osobiste i zawodowe kryzysy, których tak często doświadczał w trakcie swej kariery. Zbyt wiele było w jego otoczeniu osób, które nadskakiwanie myliły z lojalnością i tolerowały jego wyskoki, kiedy przydałyby się krytyka i sprzeciw. Jeśli uwzględni się szerszy kontekst, trzeba przyznać, że oskarżenia o hipokryzję, które Maradona kilkakrotnie formułował pod adresem niektórych działaczy piłkarskich, nie były całkiem bezpodstawne. Ci, kiedy było im to na rękę, niejednokrotnie przymykali oczy na jego wybryki, a potem, gdy uznali, że nie da się już na nim zarobić, z oburzeniem je piętnowali. Znaczna wina spada tu na działaczy klubów, w których grał, trenerów i menedżerów reprezentacji, przedstawicieli argentyńskiej federacji piłkarskiej, a także – i to wcale nie na samym końcu – urzędników FIFA, najważniejszej instytucji zarządzającej światową piłką nożną. To przesłaniające wszystko inne pragnienie czerpania korzyści finansowych z Maradony wcale nie służyło interesom piłki nożnej.

Potraktowanie Maradony jako ofiary niezależnych od niego okoliczności byłoby jednak zbyt prostym rozwiązaniem. Bo tak naprawdę to w sobie miał największego wroga i najlepszego przyjaciela. Wrodzona słabość charakteru sprawiała, że nie potrafił poradzić sobie z presją, na jaką wystawiły go sukces i sława. Nie znosił, kiedy napierał na niego tłum, ale popadał w głęboką depresję, gdy uznawał, że ludzie go ignorują czy nienawidzą. W najlepszym nastroju widywałem Maradonę, kiedy w towarzystwie kilku przyjaciół jadł pizzę, popijając ją jakimś napojem bezalkoholowym. Wydawał się wtedy odprężony, zaprzyjaźniony ze sobą i światem, pełen życzliwości i radości. Widywałem też Maradonę w jego najgorszym wydaniu, gdy nie całkiem jeszcze wyleczony z efektów nocnych wybryków czy też gniewu po porażce, wybuchowy i opryskliwy, zachowywał się podczas konferencji prasowych niczym udzielny władca wobec natrętnych poddanych. Można tylko zgadywać, czy wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby za radą Ossiego Ardilesa wyjechał do Anglii, a nie do Hiszpanii. Być może odczuwałby wtedy mniejszą potrzebę wypowiadania się na jakikolwiek inny temat niż piłka nożna. Jednak i w angielskim futbolu zdarzają się przypadki uzależnienia od narkotyków, jak u Paula Mersona czy Erica Cantony z jego popisami kung‑fu.

Tak czy owak, Maradona jest produktem swej ojczyzny. Jego poglądy polityczne stanowią mieszaninę nieprzemyślanych do końca idei, których nigdy nie miał okazji wypróbować. Wprawdzie nakręcony przez BBC w roku 1995 film dokumentalny prezentuje go jako radykalnego rewolucjonistę, ale kiedy Diego wychwala Fidela Castro, to tylko dlatego, że jest on „ostatnim patriarchą z jajami”. W istocie niezmiennym elementem poglądów politycznych Maradony jest żarliwy nacjonalizm, za którego sprawą opowiada się on za każdym argentyńskim rządem bez względu na to, jak niemoralne mogą być jego poczynania.

W Argentynie angielskie pojęcie fair play nie jest ani tak znane, ani tak szanowane jak viveza. Słowo to znaczy zasadniczo „żywotność, wigor”, ale też pomysłowość i przebiegłość, których nigdy nie traktuje się pejoratywnie. Argentyńskim bohaterem literackim jest Martin Fierro, gaucho, którego życie upływa na oszustwach i ucieczce przed ich konsekwencjami. W wywiadzie udzielonym w roku 1994 sam Maradona przyznał, że więcej w nim jest wyniesionej z zaułków Buenos Aires viveza niż prostolinijności argentyńskiej prowincji.

Inny aspekt życia villero, mieszkańca wielkomiejskich slumsów, to lojalność wobec wąskiego kręgu krewnych i przyjaciół – czegoś w rodzaju klanu czy plemienia – oraz pogarda dla wszystkich zewnętrznych instytucji. Dlatego Maradona nie sprawdzał się jako osoba publiczna. Podczas starannie reżyserowanych konferencji prasowych udzielał odpowiedzi wykrętnych lub połowicznych albo odpowiadał tylko na pytania, które mu się podobały. W bezpośrednich kontaktach starannie dobierał dziennikarzy, przed którymi odkrywał jakąś swoją część, a i tak owa łaska nie trwała długo.

Wszystko to w jakimś stopniu tłumaczy, dlaczego jego uzależnienie od narkotyków trwało o wiele dłużej, niż można było przypuszczać. Dopiero niedawno przyznał, że sięgał po narkotyki, aby ukryć, jak rozpada się jego życie. Bardzo długo wzbraniał się przed jakimikolwiek wypowiedziami w tej kwestii, aż wreszcie w roku 1996 udzielił argentyńskiemu czasopismu „Gente” wywiadu, w którym podał nieco szczegółów swej przygody z narkotykami i opowiedział o działaniach na rzecz antynarkotykowej edukacji wśród młodzieży.

Przez ponad czternaście lat odmawiał jakichkolwiek rozmów na ten temat, tłumacząc, że publiczność powinna się interesować jedynie jego talentem piłkarskim. Po podobny argument sięgał także wtedy, gdy nie chciał rozważać niektórych aspektów swego życia spoza boiska, jak na przykład dziecka, które urodziło mu się we Włoszech, czy kontaktów z neapolitańską mafią. I pewnie można byłoby zaakceptować taką postawę, gdyby Maradona nie był Maradoną; mówiąc inaczej, gdyby nie pozwolił świadomie na to, aby jego pozycja w świecie wykroczyła daleko poza ramy piłkarskiej kariery, co wymagało takiej dozy społecznej odpowiedzialności, jakiej nie potrafił i nie chciał w sobie znaleźć.

To w tym kontekście najwyraźniej widać wady Maradony jako człowieka. Jego obrońcy wskazują na jawne ataki, które przypuszczał na szanowane postacie, na przykład na prominentnych działaczy FIFA, i przypominają jego wystąpienia w obronie osób najuboższych i pokrzywdzonych. W rzeczywistości jednak Diego Maradona więcej czasu stracił na ustawienie się w maszynerii FIFA, która pozwalała żyć z futbolu, niż na pomoc dawnym sąsiadom z biednych okolic Esquiny czy Villa Fiorito, więcej wysiłku poświęcił na wywalczenie dla siebie specjalnych uprawnień niż na to, by przestrzec przyszłych piłkarzy, którzy chcieliby sięgnąć po narkotyki, porzucić swe dzieci czy wychylić lampkę szampana z gangsterami.

Być może to, że zbyt wiele oczekujemy od najbardziej skomercjalizowanej dyscypliny sportu, futbolu, piłkarze zaś zbyt wiele oczekują od siebie, jest symptomem komercjalizacji sportu. Gdyby tak nie było, z pewnością ta książka nigdy by nie powstała. Lata temu Maradona prawdopodobnie przeszedłby do historii jako mający obsesję na punkcie futbolu, niezbyt inteligentny zawodnik, który jednak był najlepszym w dziejach piłkarzem. Stał się jednak mitem swoich czasów, porwał za sobą miliony ludzi, zapominając o odpowiedzialności.

Jedna część historii Maradony jest bezsporna. Jego gra z pewnością niekiedy graniczyła z magią, a na jego karierze fatalnie zaciążyły błędy sędziów, brak profesjonalizmu przeciwników i fatalne poczynania działaczy, którzy powinni zdawać sobie sprawę z tego, co robią. Ostatecznie jednak tragedia Maradony zrodziła się z tego, w jakim stopniu własnymi wypowiedziami i czynami próbował nadać sobie status istoty niemal boskiej, odżegnując się zarazem od odpowiedzialności za błędy. Zbyt często niszczył swój talent i mając Boga po swojej stronie, odbierał nie tylko fanom, ale też sobie szansę cieszenia się futbolem w jego czystości i prostocie.

Fragment książki Jimmy’ego Burnsa „Maradona. Ręka Boga” w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego i Roberta Walisia

Wydanie:

Kategorie: Aktualne

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy