Boisz się? Nie. Zażyj Moniuszki!

Boisz się? Nie. Zażyj Moniuszki!

Straszny dwor fot. Joanna Miklaszewska/ archiwum Teatru Wielkiego w Łodzi

„Straszny dwór”, czyli przygoda dwóch singli David Pountney, brytyjski reżyser najnowszej inscenizacji „Strasznego dworu” w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej w Warszawie (premiera 8 listopada), na pytanie, co było dla niego największym wyzwaniem, odpowiedział bez namysłu: „Zrozumieć, o co tu chodzi”. Dla przedstawicieli innych nacji, zwłaszcza tak odległych kulturowo jak mieszkańcy Wysp Brytyjskich, nasze polskie sprawy i problemy ujęte artystycznie np. w „Panu Tadeuszu”, „Dziadach”, „Weselu”, a także w operze Stanisława Moniuszki są w istocie nieczytelne i wydumane. Pountney jednak szybko zrozumiał, że właściwy sens utworu to nie zabawna, a może i banalna fabuła o dwóch zaprzysięgłych singlach, którzy z czasem zmieniają zdanie, rysująca się w treści libretta Jana Chęcińskiego. Znaczenia ukryte są bowiem między wierszami, w samym charakterze i wymowie pogodnego i z lekka żartobliwego dzieła. Verdi nie miałby szans z Moniuszką Reżyser zrozumiał być może nawet więcej niż my sami i wypowiedział słowa najwyższej pochwały: „Dwie ogromnie rozbudowane arie z powtarzającymi się refrenami, aria Stefana, który śpiewa o zmarłej matce, a ma na myśli ojczyznę, która zniknęła z mapy Europy, i aria Hanny, w której młoda dziewczyna zapewnia ukochanego, że kobiety nie mniej dzielnie niż mężczyźni potrafią walczyć o wolność kraju, zgromadziły taki bagaż emocji i wartości artystycznych, jakich nie zawiera żadna z arii Giuseppe Verdiego. Szkoda więc – dodał – że Moniuszko wciąż nie należy do stałego światowego kanonu operowego”. Moniuszkę jednak od Europy Zachodniej dzieli nie tylko bariera mentalna, ale i językowa. Tezę tę lansuje od lat śpiewak Wiesław Ochman. Twierdzi on, że żaden tenor, który nie jest Polakiem, nie wypowie poprawnie zdania: „Baczność, Stefanie, wszak się przyrzekło żyć w bezżennym stanie!”. To nawet trudniejsze niż „chrząszcz brzmi w trzcinie”. Nic więc dziwnego, że na liście najlepszych wykonawców oper Moniuszki byli i są wyłącznie śpiewacy z Polski, tacy jak Andrzej Hiolski (niezawodny Miecznik, który nieprzerwanie przez 15 lat występował w tej roli), Bogdan Paprocki i Wiesław Ochman w roli Stefana, oraz Bernard Ładysz – niezastąpiony Skołuba. Zresztą aria „Ten zegar stary” stała się największym polskim przebojem operowym dostępnym tylko dla prawdziwych basów, i zarazem, obok mazura, najbardziej znanym fragmentem „Strasznego dworu”. Cenzura polityczna i estetyczna Ostatnia opera Moniuszki nie miała na początku wielkiego szczęścia. Nasycona polskimi motywami i emocjami narodowymi miała pierwsze wykonanie rok po upadku powstania styczniowego. Moniuszce udało się jednak wystawić ją w Teatrze Wielkim w Warszawie 150 lat temu, 28 września 1865 r. Odbyły się jedynie trzy przedstawienia i carska cenzura zdjęła tytuł z afisza. Kompozytor już nigdy więcej swojej opery nie usłyszał. „Strasznym dworem” otworzono sezon w odbudowanym po wojnie warszawskim Teatrze Wielkim 19 listopada 1965 r. Od tego czasu opera była oglądana w stolicy 1050 razy, oczywiście w rozmaitych inscenizacjach i pod różnymi dyrygentami. Jako najwybitniejsze dzieło ojca opery narodowej „Straszny dwór” jest zwykle prezentowany przy szczególnie uroczystych okazjach. Obecna premiera ma uhonorować zarówno otwarcie gmachu 50 lat temu, jak i 250-lecie teatru publicznego w Polsce. To dzieło Moniuszki zaproponował też na otwarcie gmachu Opery i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku w 2012 r. jej ówczesny dyrektor Roberto Skolmowski. Teatr Wielki w Łodzi jubileusz 60-lecia w 2014 r. także świętował wystawieniem „Strasznego dworu”, w reżyserii Krystyny Jandy i pod dyrekcją Piotra Wajraka. W scenicznej historii „Strasznego dworu” były też realizacje kontrowersyjne czy wręcz skandalizujące. Do takich trzeba zaliczyć mający dosyć krótki żywot na scenie spektakl w reżyserii Andrzeja Żuławskiego z 1998 r. Po zaledwie 15 przedstawieniach zastąpiono tę inscenizację nową, tym razem w reżyserii Mikołaja Grabowskiego, która już nikogo nie bulwersowała, była poprawna i zgodna z tradycją. Żuławski wpuścił jednak do tradycji trochę świeżego powietrza, przywołał zdarzenia z prapremiery dzieła w 1865 r. Wokół sceny siedzieli rosyjscy cenzorzy, a sama akcja nosiła cechy nie tyle komediowe, ile mroczne, pesymistyczne, a nawet oskarżycielskie. Bo przecież wielu Polaków akceptowało ówczesną władzę i specyfikę zaboru rosyjskiego. Przedstawieniu Żuławskiego zarzucono jednak głównie błędy estetyczne i skróty w partyturze utworu sięgające ponoć aż 40%. W istocie mazur tańczony na zakończenie i będący apoteozą polskości wypadł w tym przedstawieniu zaskakująco

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2015, 45/2015

Kategorie: Kultura