Boso i w kufajce – rozmowa z prof. Grzegorzem W. Kołodką

Boso i w kufajce – rozmowa z prof. Grzegorzem W. Kołodką

Dzięki robotniczemu doświadczeniu zwolniony byłem po pierwszym roku ze studenckiej praktyki robotniczej prof. Grzegorz W. Kołodko – Trafiłem na studia ekonomiczne w warszawskiej Szkole Głównej Planowania i Statystyki i zacząłem zastanawiać się nad gospodarką. Czas szybko płynął, włączyłem się aktywnie w życie studenckie, od razu wszedłem w skład Rady Wydziałowej Zrzeszenia Studentów Polskich na Wydziale Ekonomiki Produkcji. Równie szybko, bo już pod koniec III semestru, zostałem przewodniczącym Komisji Kultury Rady Uczelnianej ZSP, a nieco później najmłodszym w historii uczelni przewodniczącym Rady Uczelnianej. To był listopad 1970 r. Długo nim nie byłem, bo już po roku zostałem zmuszony do podania się do dymisji, gdyż oblałem egzamin z języka angielskiego. Pan profesor oblał egzamin?! I to z angielskiego, w którym pisze pan książki dla Oxford University Press? – Piszę teraz, a wtedy nawet nie pisałem tamtego egzaminu, więc oblano mnie – dzięki pani dziekan – niejako eksternistycznie. I na dodatek zostałem skierowany na repetę. Jednakże wziąłem się w garść, zrobiłem dwa lata studiów w jeden rok, napisałem pracę magisterską ocenioną na bardzo dobry, studia ukończyłem w terminie. Być może w tym „oblaniu” egzaminu i niby-powtarzaniu roku był jakiś wątek polityczny, bo nie wszystkim podobało się to, że byłem demokratycznie wybranym szefem największej organizacji studenckiej, ale choć wtedy bardzo to przeżywałem, zdecydowanie wyszło mi to na dobre. Gdybym dotrwał do końca kadencji, w cuglach awansowałbym do Rady Okręgowej albo od razu do Rady Naczelnej, zważywszy na pozycję SGPiS, i – o zgrozo! – zostałbym etatowym działaczem, wpierw studenckim, a potem kto wie, co jeszcze… A tak spotkało to mojego następcę. Ze stoczniowcami przy piwie No, ale oprócz imprez i zebrań ZSP były jeszcze jakieś zajęcia dydaktyczne – wykłady, ćwiczenia, seminaria… – W październiku 1970 r. trafiłem – z własnego, świadomego wyboru – na seminarium magisterskie prof. Maksymiliana Pohorillego. Nie pamiętam pierwszej książki, ale pierwszy wykład, który mnie zafascynował, to był właśnie dwa lata wcześniej wykład z ekonomii politycznej kapitalizmu u mojego późniejszego promotora. Dopiero wtedy zacząłem pojmować, czym na dobrą sprawę jest ekonomia, i to był prawdziwy początek mojego zainteresowania się ekonomią stricte, to znaczy makroekonomią, teorią ekonomii, ekonomią polityczną, polityką gospodarczą. Mikroekonomia mniej mnie pociągała. Byłem studentem Wydziału Ekonomiki Produkcji i w związku z tym, że każdy musiał być na jakimś kierunku, ubiegając się o indeks, wybrałem ekonomikę budownictwa. Zbliżało mnie to w jakimś stopniu do tradycji rodzinnych – ojciec był inżynierem budownictwa, brat – technikiem, ja zaś przez rok pracowałem jako robotnik na budowie tunelu pod Dworcem Głównym w Gdańsku i przy remoncie wiaduktu Błędnik obok tegoż dworca. Wspomnę, że podczas dużej przerwy chodziliśmy na piwo i wtedy my, budowlańcy, właśnie przy piwku w dworcowym bufecie spotykaliśmy przychodzących z drugiej strony dworca gdańskich stoczniowców, którzy już wkrótce mieli stać się znani na całym świecie. Pamiętam nasze ówczesne dyskusje, nasze oburzenie, kiedy podrożało piwo, które nie dość, że drogie, to jeszcze zawsze było ciepłe; jeśli w ogóle było. Kufel piwa kosztował już nie 3 zł, ale 3,60 i zarówno robotnicy z tunelu, jak i stoczniowcy ze Stoczni Lenina klęli na rząd, że podnosi ceny. Już wtedy zadawałem sobie pytanie: dlaczego? Dlaczego drożeje? Dlaczego bywa, a nie jest? To były przełomowe lata. Nie tylko w moim życiorysie, bo skończyłem ogólniak, byłem robotnikiem, zostałem studentem. Zanim nastąpił Grudzień ’70, który biegiem życiowych i historycznych okoliczności przeżywałem na uczelni – już jako przewodniczący Rady Uczelnianej ZSP – wcześniej był Marzec ’68. Wtedy mało się jeszcze interesowałem gospodarką i ekonomią, a zdecydowanie bardziej polityką. W marcu byłem nie w Warszawie, lecz w Gdańsku, ale już w przeddzień imienin siostry, Gabrieli, czyli 23 marca, byłem w stolicy. U schyłku 1970 r. było podobnie; w czasie pamiętnych zajść byłem nie w Trójmieście, lecz w Warszawie, ale już pierwszego dnia zimy, 21 grudnia, byłem na Wybrzeżu. W marcu 1968 r. byłem proletariuszem, robotnikiem – „robolem”, jak mawiano – który „tymi ręcami” budował przejście z Dworca Głównego na ulicę 3 Maja, i chodziłem, też coś czasami pokrzykując, w trójkącie: gdański Klub Studentów „Żak”, Dom

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2014, 42/2014

Kategorie: Sylwetki