Toruńska burgerownia nie obsługuje policjantów ani ich rodzin. To protest przeciw zachowaniu policji podczas akcji protestacyjnych „W tym lokalu nie obsługujemy funkcjonariuszy policji i ich rodzin. W podziękowaniu za: bicie i gazowanie ludzi, nękanie przedsiębiorców, kultywowanie tradycji ZOMO” – plakat o takiej treści wywiesili pod koniec lutego w oknie małej toruńskiej burgerowni Byczy Burger jej właściciele. Wzbudził ogromne zainteresowanie. – Policjanci radiowozem podjeżdżali i robili zdjęcie plakatu, potem wpuszczali fotę na policyjne fora i tam nas hejtowali. Jeszcze były trzy nieprzyjemne telefony, pewnie też policjantów i członków ich rodzin – wylicza 35-letni Paweł, współwłaściciel Byczego Burgera, który prosi o niepodawanie nazwiska. – Ale bezpośrednio nie spotkała nas żadna przykrość – zapewnia. – Przeciwnie, dostajemy olbrzymie wsparcie. Ludzie przychodzą i dziękują, gratulują. Nawet toruński drukarz, któremu zleciłem wydrukowanie dwóch plakatów, wydrukował pięć czy sześć i nie chciał wziąć ani złotówki, „bo to w słusznej sprawie”. Najpierw był food truck Pan Paweł z żoną zaczynali ponad sześć lat temu od food trucka z burgerami. Biznes chwycił. Z każdym tygodniem pod truckiem ustawiała się dłuższa kolejka. Gdy okazało się, że przy Drodze Trzeposkiej jest mały lokal do wynajęcia, nie wahali się długo. Wreszcie mieli kuchnię z prawdziwego zdarzenia i niewielką salę na kilka stolików, ok. 12 m kw. Klientów nie brakowało. W pewnym momencie zatrudniali pełnoetatowo aż pięć osób. Gdy wybuchła pandemia, wszystko się posypało. Najpierw trzeba było zamknąć lokal. A gdy już można było go otworzyć i sprzedawać jedzenie na wynos, musieli ograniczyć pracę. Sprzedawali dużo mniej burgerów i żeby wyjść na swoje, zwolnili część załogi. Od wielu miesięcy pracują tylko od poniedziałku do piątku. Pełnoetatowo zatrudniają obecnie jedną osobę. – Chcę powiedzieć wyraźnie: bez tarcz i osłon już by nas nie było – podkreśla właściciel. – Ale też obserwowaliśmy nieudolność tej pomocy. Ślimacze tempo. Zawiłe reguły, do spisania których potrzeba było książeczki. Dzwoniliśmy do organizacji skupiających przedsiębiorców, żeby wyjaśnić niejasności. Nie potrafiły pomóc. A przecież te niejasne zasady często były również niezgodne ze zdrowym rozsądkiem, np. jedna z dziewczyn – młoda matka, studentka z dzieckiem, która u nas pracowała na umowę zlecenie – została niemal bez środków do życia, bo nie kwalifikowała się do otrzymania wsparcia. Mieliśmy poczucie, że władza nie stara się nam pomóc. Dlatego z innymi toruńskimi przedsiębiorcami zaczęliśmy protestować. W Toruniu i w Warszawie. Nie mieliśmy nadziei, że zmienimy świat, chcieliśmy jedynie pokazać niezadowolenie. 16 maja ub.r. pan Paweł z trzema znajomymi pojechał do stolicy pokojowo protestować kolejny raz. – Na placu Zamkowym zorientowaliśmy się, że policja już odcięła część protestujących i nie chce tam nas wpuścić, ale jakoś nam się udało. Najpierw mundurowi trzymali dystans, wkrótce zaczęli kilkuosobowymi grupkami wchodzić do środka kordonu i wyciągać protestujących stojących samotnie, czyli tych, którzy najrzetelniej utrzymywali dystans społeczny. Przy najmniejszej próbie oporu rzucali na glebę, przyciskali kolanem, skuwali. I ładowali do policyjnych suk. Gdy ludzie to zauważyli, stawali bliżej siebie. A wkrótce policja zaczęła coraz bardziej na nas napierać i już nikt nie myślał o zachowaniu dystansu. Wtedy policjanci zaczęli wyrywać ludzi z tłumu. Żeby im to uniemożliwić, złapaliśmy się wszyscy za ręce. A kordon coraz bardziej się zaciskał. Jednocześnie policja przez megafon informowała, że zgromadzenie jest nielegalne, i nawoływała do rozejścia się. W pewnym momencie wyszarpnęli mężczyznę, który stał obok mnie. W czasie szamotaniny zerwano mi maseczkę z twarzy. Postanowiłem nie czekać, wyszedłem z tłumu i z podniesionymi rękami podszedłem do policji. Powiedziałem, że zgodnie z tym, co mówią przez megafon, chciałbym się rozejść. Nie zrobiłem nic złego. Nie jestem agresywny. Chcę pójść do domu. Powtórzyłem wszystko kilka razy. Policjanci nie reagowali. Nie chcieli mnie przepuścić. W końcu jeden oznajmił, że już za późno, nie możemy się rozejść. Teraz to oni się nami zajmą. „Ale przecież ciągle nadajecie komunikat nawołujący do rozejścia się”, argumentowałem. Na co usłyszałem, że to nie policyjny megafon. Wtedy stojący obok dziennikarz się wtrącił i powiedział, że głos nadawany jest z policyjnego radiowozu stojącego kilka metrów obok. A policjant, że to nie do nas, tylko do ludzi stojących z drugiej










