Opinie
Jimmy Carter i próba uczłowieczenia Realpolitik
Carter zatrudnił ludzi, którzy rzucali mu wyzwania. Mógł przybierać marsowe oblicze, ale nigdy „nie uśmiercał doradcy”
Robert E. Hunter gościł już na łamach „Przeglądu”. 29 kwietnia 2024 r. ukazał się jego artykuł „NATO na rozdrożu”. Tekst poprzedzała krótka prezentacja sylwetki autora, nie ma zatem potrzeby ponownego przypominania jego intelektualnych i politycznych dokonań. Ważne w kontekście prezentowanych poniżej fragmentów interesującego artykułu wspomnieniowego o zmarłym niedawno prezydencie Jimmym Carterze jest przede wszystkim to, że w jego administracji Hunter był członkiem Rady Bezpieczeństwa Narodowego (National Security Council – NCS) – najpierw jako dyrektor ds. zachodnioeuropejskich, a następnie bliskowschodnich. Z całością tekstu, który ukazał się 2 stycznia 2025 r., można się zapoznać pod adresem: responsiblestatecraft.org/carter-middle-east.
(…) Pracowałem w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego za kadencji Jimmy’ego Cartera, od dnia inauguracji jego prezydentury w 1977 r. do 20 stycznia 1981 r., kiedy to w Białym Domu wymieniła nas ekipa Ronalda Reagana. (…) Niewielu pozostało urzędników wysokiego szczebla zajmujących się w administracji Cartera polityką zagraniczną, którzy mogliby dać osobiste świadectwo tamtym czasom.
(…) Carter zlecił doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego Zbigniewowi Brzezińskiemu zrekrutowanie jak najlepszego zespołu ludzi zarówno z rządu, jak i spoza niego, bez oglądania się na ich preferencje polityczne lub wsparcie finansowe udzielane prezydentowi w trakcie kampanii. Podobnie było w Departamencie Stanu, w którym jego sekretarz Cyrus Vance utworzył pierwszorzędny zespół, również bez brania pod uwagę afiliacji politycznych. Długo będzie się dyskutować czy połączenie „grającego twardo” Brzezińskiego z Vance’em, który prezentował dżentelmeńskie podejście do polityki, wyszło na dobre. Różnili się znacznie, a najwyraźniej było to widać w kwestii postępowania wobec Związku Radzieckiego. Brzeziński kładł nacisk na konfrontację, podczas gdy Vance na dyplomację, choć wspartą siłą. Carter musiał poświęcać mnóstwo czasu na „rozdzielanie ich”, a mnie przypadła kluczowa rola w redukowaniu napięć pomiędzy Radą Bezpieczeństwa Narodowego a Departamentem Stanu (…).
(…) Zespół ludzi tworzących Radę Bezpieczeństwa Narodowego był mały – liczył mniej niż 60 profesjonalistów radzących sobie ze wszystkimi sprawami. Oznaczało to, że każdy jego członek musiał mieć szeroką perspektywę i zdolność łączenia problemów w obrębie regionów i poza nimi. Musiał także wykształcić „prezydencki sposób myślenia”. Dodatkowo znaczyło to, że członkowie zespołu, a nie jedynie doradca ds. bezpieczeństwa narodowego, często kontaktowali się bezpośrednio z prezydentem, co od tamtej pory jest rzadkością. Dzisiejszy personel rady rozrósł się do 600 osób, osłabiając w ten sposób skuteczność swojego działania, a czasami znacząco przyczyniając się do porażek w polityce zagranicznej ponoszonych przez ostatnie administracje.
(…) Carter zatrudnił ludzi, którzy rzucali mu wyzwania i zmuszali go do dogłębnego przemyślenia opcji dostępnych w polityce zagranicznej. Mógł przybierać marsowe oblicze, ale nigdy „nie uśmiercał doradcy”. Dla kontrastu w administracjach ostatnich lat – w szczególności w dwóch ostatnich – prezydenci woleli potakiwaczy. Ucierpiała na tym powaga Ameryki w świecie.
(…) Carter rozumiał, że Stany Zjednoczone muszą uznać, że inne kraje, w tym bliscy sojusznicy, mają własne interesy i nie będą bez szemrania podążać za polityką USA. Kwestia ta nabrała jeszcze
Wstęp, wybór i przekład Piotr Kimla, tytuł pochodzi od tłumacza
Moda na antyniemieckość
Niemcy stały się dla Polaków dyżurnym chłopcem do bicia – o tyle wygodnym, że całkowicie bezpiecznym
35 lat po upadku muru berlińskiego trudno w Polsce znaleźć jakiekolwiek ślady sympatii wobec Niemiec. Polska prawica całkowicie uległa antyniemieckiej obsesji Jarosława Kaczyńskiego, narastającej u tego starego człowieka z roku na rok i przybierającej coraz bardziej chorobliwe oblicze – aż do nazywania premiera Tuska „niemieckim agentem”. Minęły już czasy, gdy naszej prawicy imponowała siła i trwałość niemieckiej chadecji, jeśli nawet nie w wersji CDU, to na pewno bawarskiej, katolickiej CSU. Dziś do bliskich związków z partią kanclerzy Konrada Adenauera, Ludwiga Erharda, Helmuta Kohla i Angeli Merkel nikt z polskich polityków się nie przyznaje. Nawet Donald Tusk, który europejską karierę zawdzięcza przecież w dużej mierze współpracy z CDU/CSU w ramach Europejskiej Partii Ludowej. Obecny premier najwyraźniej uległ szantażowi moralnemu prezesa PiS i robi wszystko, by nie sprawiać wrażenia, że może być owym „niemieckim agentem”.
Ale z Niemcami nie chce mieć nic wspólnego także polska lewica, choć ostatnie lata to rządy socjaldemokratów w Berlinie. Nasza lewica uwierzyła w prawicową narrację, przedstawiającą SPD jako putinowską agenturę. Tymczasem mowa o jednym z najstarszych ugrupowań w Europie, którego początki sięgają roku 1863, a więc czasów naszego powstania styczniowego, gdy na ziemiach polskich nikt jeszcze nie myślał o tworzeniu nowoczesnych partii politycznych. Mowa o partii Augusta Bebla, Wilhelma Liebknechta, Karla Kautskiego, Eduarda Bernsteina i Róży Luksemburg. Partii, która budowała niemiecką demokrację po obu wojnach światowych. Partii kanclerzy Willy’ego Brandta i Helmuta Schmidta, którzy jako pierwsi uznali granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej oraz szeroko otworzyli Polsce Ludowej drzwi do zachodniej Europy. Wreszcie partii kanclerza Gerharda Schrödera, głównego orędownika przyjęcia Polski do Unii Europejskiej.
Ostatnim liderem polskiej lewicy – i zarazem przedstawicielem III Rzeczypospolitej – który potrafił za to wszystko wyrazić Niemcom wdzięczność, był Aleksander Kwaśniewski. To z jego rąk najwyższe polskie odznaczenie, Order Orła Białego, odebrał zarówno Gerhard Schröder, jak i jego poprzednik Helmut Kohl, a także kolejni prezydenci RFN: Johannes Rau z SPD i Horst Köhler z CDU, oraz wybitny tłumacz i popularyzator literatury polskiej w Niemczech Karl Dedecius. Potem już żaden prawicowy następca Kwaśniewskiego – ani Lech Kaczyński, ani Bronisław Komorowski, ani Andrzej Duda – nie miał odwagi uhonorować w ten sposób kogokolwiek zza Odry, choć najwyższe odznaczenia trafiały do polityków z różnych krajów, często odległych i mało istotnych dla Polski. Trudno o wymowniejszą ilustrację niechęci polskich elit do Niemiec i Niemców.
Niechęć i niewdzięczność
Niechęci, która łączy się z niewdzięcznością. Bo Polaków niestety cechuje niewdzięczność – i wobec obcych, i wobec swoich, czego doświadczyło wielu naszych wybitnych rodaków. Z tej niewdzięczności wynika zakłamana historia, w której Niemców kojarzy się tylko z Adolfem Hitlerem (może jeszcze z Ottonem von Bismarckiem). Tak jakby sześć lat II wojny światowej miało unieważnić ponadtysiącletnie sąsiedztwo, dzięki któremu Polska stała się częścią cywilizacji europejskiej, czyli chrześcijańskiej albo łacińskiej – by użyć określenia rozpropagowanego przez Feliksa Konecznego, przedwojennego historyka, tak modnego dziś wśród polskiej prawicy. Zresztą owa popularność Konecznego bierze się też z jego antyniemieckości. Autor ten głosił bowiem kuriozalny pogląd, że Niemcy należą do cywilizacji bizantyńskiej, a więc stojącej moralnie niżej niż łacińska, której sztandarowym reprezentantem ma być naród polski (dodajmy, że w teorii Konecznego Rosja to cywilizacja turańska, czyli mongolska, a wszelkie odmiany socjalizmu należą do cywilizacji żydowskiej).
Zdumiewająca jest ta polska niewdzięczność, ale jeszcze bardziej zdumiewa usilne zakłamywanie naszej tożsamości narodowej, której znaczącym elementem zawsze był czynnik niemiecki. Każde polskie dziecko uczy się o Dobrawie, ale już nie o drugiej żonie Mieszka I, niemieckiej księżniczce Odzie, która jest tak samo zapomniana jak pierwsza polska królowa, Rycheza. A to pochodząca z cesarskich rodów niemieckiego i bizantyńskiego żona Mieszka II po jego śmierci wywalczyła na cesarskim dworze pomoc w odbudowie państwa polskiego pod rządami jej syna Kazimierza Odnowiciela. Nie pamięta się o niemieckich żonach kolejnych polskich królów: Kazimierza Wielkiego (Adelajda Heska), Władysława Jagiełły (Anna Cylejska), Kazimierza Jagiellończyka (Elżbieta Rakuszanka), Zygmunta Augusta (Elżbieta i Katarzyna Habsburżanki), Zygmunta III Wazy (Anna i Konstancja Habsburżanki), Władysława IV (Cecylia Renata Habsburżanka), Michała Korybuta Wiśniowieckiego (Eleonora Habsburżanka).
Nawet jeśli Polacy słyszeli o tych polskich królowych, zazwyczaj nie zdają sobie sprawy, że ich językiem rodowym był niemiecki.
Fenomenem był duży przyrost naturalny
W latach 90. zlikwidowano ponad 40% zakładów przemysłowych
Warto spojrzeć na polską gospodarkę z dłuższej perspektywy, uwzględniając okres zarówno realnego socjalizmu Polski Ludowej, jak i kapitalizmu III RP. Oceny tych czasów sprowadzane tylko do rozwiązań ustrojowych nie są słuszne. Warto zauważyć, że wśród państw kapitalistycznych są i najbogatsze, i bardzo biedne. Opisując zaś gospodarowanie po 1945 i po 1989 r., trzeba zacząć od tego, że różne były punkty startu, warunki zewnętrzne, systemy własności. Odmienne były wyzwania związane z etapem rozwoju kraju, niezależnie od ustroju politycznego.
Po 1945 r. dziedziczyliśmy zacofaną gospodarkę. Polska międzywojenna miała oligarchiczną strukturę społeczną, z dużą rolą zubożałego ziemiaństwa. Niezbyt liczna burżuazja była w znacznej części niemiecka i żydowska. W miastach mieszkało tylko 27,2% ludzi. Biedny kraj został bardzo zniszczony wojną. Ludność zmniejszyła się z 34,8 mln do 24 mln i zmieniła się jej struktura społeczna. Żydzi zostali wymordowani, wyrzucono z kraju Niemców. Bazą dla gospodarki stało się społeczeństwo etnicznie polskie, w dominującej części wiejskie, bez doświadczenia pracy w przemyśle. Nastąpił wielki przepływ ludzi ze wsi do miast. Były to kadry o niskich kwalifikacjach, które dopiero musiały się uczyć funkcjonowania w kolektywach pracowniczych.
Budowa przemysłu priorytetem PRL
Reakcją na zacofanie kraju widoczne w II RP była budowa Centralnego Okręgu Przemysłowego. Inwestycje finansowano skromnym kapitałem państwowym wobec braku kapitału prywatnego i niechęci kapitału zagranicznego. To nie mogły być działania na wielką skalę. Priorytetem Polski Ludowej była budowa przemysłu – sposób na wyrwanie się z zacofania gospodarczego. Naśladowano gospodarkę ZSRR, ale i bez tego naturalnym warunkiem rozwoju stało się uprzemysłowienie. Produkcja stali i cementu była podstawą inwestycji infrastrukturalnych, rozwoju innych przemysłów, elektryfikacji kraju i budownictwa. Uprzemysłowienie było ważne w kontekście rozwoju zbrojeń w okresie zimnej wojny. Nacjonalizacja przemysłu oraz centralne sterowanie gospodarką pozwalały gromadzić zasoby do realizacji wytyczonych celów. Na początku nie było innych realnych źródeł finansowania. W latach 1945-1989 zbudowano w Polsce 1634 nowe zakłady przemysłowe. Uwzględniając zakłady powstałe wcześniej, ale modernizowane, w całym przemyśle w 1988 r. funkcjonowało 6549 zakładów. Tym samym w 1989 r. Polska była już krajem przemysłowym, a większość ludzi mieszkała w miastach.
Gospodarka powojenna rozwijała się w warunkach realnego socjalizmu, z dominującym centralnym zarządzaniem, rozdzielnictwem nakazowym, a także inwestowaniem kosztem konsumpcji indywidualnej. Powodowało to niedostatek towarów konsumpcyjnych na rynku. Utrzymywano ceny określane administracyjnie. W opozycji do tego stanu w reformie gospodarczej po 1989 r. równowagę ekonomiczną osiągnięto przede wszystkim poprzez silne ograniczenie popytu. Wzrost podaży mógł przyjść dopiero później.
O warunkach życia decyduje poziom konsumpcji, dostępny ze względu na wyniki gospodarowania. W PRL konsumpcja przegrywała z inwestowaniem. Już w 1950 r. akumulacja wynosiła 20,1%, w 1960 r. – 23,9%, w 1970 r. – 27,1%, a w 1975 r. nawet 35,7%. Dla porównania – w 2000 r. akumulacja stanowiła 23,3%, ale w 2010 r. tylko 20,6% PKB. Potem było jeszcze gorzej, bo w 2022 r. wskaźnik ten wynosił 16,8%.
W PRL budowano mieszkania, ale ciągle nie nadążano za potrzebami. Wszystko to działo się w sytuacji dużego wyżu demograficznego, gdy co roku przybywało po kilkaset tysięcy młodych ludzi. Teraz przybywa ich o połowę mniej, a perspektywa uzyskania mieszkania nie jest lepsza. Przez cały okres Polski Ludowej ceny wielu towarów i usług nie równoważyły popytu z podażą. Wyrównywały to świadczenia w naturze dotyczące przede wszystkim działalności socjalno-bytowej przedsiębiorstw, takie jak wczasy pracownicze i kolonie dla dzieci, przedszkola i stołówki pracownicze, budownictwo zakładowe, domy kultury i obiekty sportowe, turystyka oraz opieka nad emerytami. Zniknięcie tych świadczeń po 1989 r. bardzo obniżyło poziom życia rodzin robotniczych. Jedni uważają to jednak za zaletę, drudzy wprost przeciwnie.
Nie tylko teraz, ale i wówczas wiedziano, że mniejszym rozpiętościom w poziomie dochodów realnych ludności musi towarzyszyć większa jednolitość, szarzyzna i monotonia w dziedzinie konsumpcji. Takie widzenie „szarej” przeszłości PRL jest powszechne w XXI w. i prowokuje do krytycznej oceny tego okresu. Dopiero po 2015 r. opcja ta nieco się zmieniła, wraz z rosnącą rolą świadczeń społecznych.
Sytuacja gospodarcza lat 80. odbierana jest jako wizytówka całej PRL. Objawem bezpośrednim kryzysu tej dekady
Co powiedziałby Konfucjusz o amerykańsko-chińskiej rywalizacji?
Rywalizacja między Stanami Zjednoczonymi a Chinami, najistotniejszy problem polityki światowej, po zwycięstwie Donalda Trumpa w wyścigu o amerykańską prezydenturę może przybrać na sile. To Trump zapoczątkował ostry kurs w stosunku do Chin. Na gruncie teoretycznym poszedł za zwolennikami powstrzymania, pokonania Chin, kiedy jeszcze jest to możliwe. Joe Biden w praktyce kontynuował kurs wyznaczony przez Trumpa, ale na poziomie teorii polegał bardziej na orędownikach tzw. zarządzanej rywalizacji. Na łamach „Przeglądu” prezentował ją w wymiarze publicystycznym były premier Australii Kevin Rudd. Dogłębnie zaś zrobił to w książce „The Avoidable War”.
Feng Zhang w swoim artykule proponuje chińską, konfucjańską perspektywę. Perspektywę, w której rywalizacja amerykańsko-chińska nie kończy się katastrofalną dla całego świata wojną. Oznacza raczej partnerstwo z poszanowaniem własnych, kluczowych interesów oraz współpracę w obszarach wymagających wspólnego zaangażowania potęgi amerykańskiej i chińskiej. Ludzie ostrożni, rekrutujący się z obozu realistycznego myślenia o polityce, mogą postawić pytanie, na ile ta konfucjańska perspektywa jest czymś autentycznym, a na ile zasłoną dymną, mającą uśpić czujność USA, póki Chiny nie będą gotowe do generalnej rozprawy. Pełnię gotowości chińska armia ma uzyskać w 2027 r.
Prezentujemy fragmenty artykułu, który ukazał się w witrynie internetowej Responsible Statecraft 4 listopada 2024 r. Z całością można się zapoznać pod adresem: responsiblestatecraft.org/us-china-competition/. Autor uzyskał doktorat ze stosunków międzynarodowych na London School of Economics and Political Science. W 2020 r. wraz z Richardem Nedem Lebowem opublikował pracę „Taming Sino-American Rivalry”. Obecnie – jako profesor wizytujący w Paul Tsai China Center w Yale Law School – pracuje nad nową książką o rywalizacji USA-Chiny. Łączy ona klasyczną chińską myśl polityczną ze współczesnymi zachodnimi teoriami stosunków międzynarodowych i ma pomóc w wypracowaniu nowych rozwiązań kluczowych kwestii definiujących stosunki amerykańsko-chińskie w Azji.
Pod wpływem opublikowanego w „Foreign Affairs” eseju prezentującego „teorię zwycięstwa” nad Chinami (artykuł autorstwa Matta Pottingera i Mike’a Gallaghera „No Substitute for Victory” ukazał się w kwietniu 2024 r., www.foreignaffairs.com/united-states/no-substitute-victory-pottinger-gallagher – przyp. P.K.) wielu prominentnych amerykańskich analityków przyłączyło się do debaty o tym, czy Ameryka potrzebuje „teorii zwycięstwa” w rywalizacji z Chinami. Niedawny raport Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych (www.csis.org/analysis/defining-success-does-united-states-need-end-state-its-china-policy – przyp. P.K.), który (…) ukazuje zróżnicowane poglądy specjalistów ze Stanów Zjednoczonych, Azji i Europy, określa zasadnicze kwestie w debacie o zmaganiach między Ameryką a Chinami. Choć szeroko zakrojona, pomija ta dyskusja jeden kluczowy aspekt – zbadanie samego pojęcia rywalizacji. Jest to o tyle problematyczne, że różne koncepcje rywalizacji kształtują odmienne jej strategie. Skutkiem „strategicznej rywalizacji”, koncepcji administracji prezydenta Trumpa, była konfrontacyjna polityka wobec Chin. Propozycja administracji Bidena, „zarządzanej rywalizacji”, zbudowała stabilniejsze, lecz wciąż napięte relacje. Dzieje się tak, ponieważ strategia jest ze swojej istoty interaktywna. Rywalizacyjna strategia Waszyngtonu wpływa na percepcję i odpowiedzi Chin.
Pekin ze swej strony niechętnie używa słowa rywalizacja do scharakteryzowania stosunków między państwami. Chińscy urzędnicy próbują zmienić jego sens, dodając przymiotniki pozytywna lub zdrowa. Jednak muszą jeszcze przedstawić teorię – albo chociaż konkretne wskazania polityczne – określające „pozytywną rywalizację”. Gdyby Konfucjusz włączył się w tę debatę, przyczyniłby się do znaczącego jej poszerzenia, gdyż pokazałby radykalnie odmienną koncepcję rywalizacji. Byłaby to idea „budującej rywalizacji” (junzi zhi zheng)
Wstęp, wybór i przekład Piotr Kimla
Tytuł pochodzi od tłumacza
Choroba prezydencka
Co pięć lat nasza scena polityczna zapada na swoiste schorzenie, skłócające wszystkich ze wszystkimi, nakręcające niebywałą spiralę demagogii i populizmu
Entuzjazm polskiej prawicy po zwycięstwie wyborczym Donalda Trumpa nie powinien nikogo dziwić. Naszych prawicowców nie interesuje bowiem stabilność świata, w którym Polska musi istnieć, ani przyszłość Europy, stanowiącej nasze naturalne zaplecze. Prawica ma tylko jeden cel: odzyskać władzę nad Polską, by zapewnić sobie bezkarność i skutecznie stłamsić wszystkich liberalnych i lewicowych przeciwników. A że podobna motywacja kieruje Trumpem, nasi pisowcy i konfederaci w naturalny sposób zapisują się do „międzynarodówki trumpowców”, która wszędzie, gdzie może, stara się naśladować swojego idola.
Ale triumfalne zwycięstwo amerykańskiej prawicy ma dla jej polskiej odpowiedniczki także znaczenie praktyczne, nastąpiło bowiem kilka miesięcy przed wyborami prezydenckimi w Polsce. A to właśnie wybór głowy państwa w głosowaniu powszechnym jest tą konkurencją, w której prawica zawsze miała największe szanse na sukces. Wybory prezydenckie są bowiem realizacją dość powszechnego po prawej stronie przekonania, że większościowy (jednomandatowy) system wyborczy – wzorowany na krajach anglosaskich, zwłaszcza USA – jest pod każdym względem lepszy niż proporcjonalny (wielomandatowy). Ten pogląd, za którym nie stoją żadne racjonalne argumenty – poza faktem, że w wyborach jednomandatowych łatwiej liczy się głosy i szybciej podaje wyniki – znalazł w Polsce praktyczną realizację na poziomie Senatu (stu senatorów wybieranych w stu okręgach) i samorządu terytorialnego (bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast), gdyż na poziomie Sejmu wyklucza to konstytucja. Ale początkiem marszu w stronę amerykanizacji polskiej polityki były właśnie powszechne wybory prezydenckie, które odbywają się w III RP od 1990 r.
Swoją przygodę z prezydenturą Polacy rozpoczęli ponad sto lat temu i wcale nie była to taka prosta i oczywista sprawa, jak dziś mogłoby się wydawać. Naród, którym przez osiem wieków rządzili rodzimi lub sprowadzani z zagranicy królowie, a przez kolejne stulecie monarchowie państw zaborczych, drugą niepodległość rozpoczął w duchu lewicowego zwrotu ustrojowego. Powołana przez cesarzy niemieckiego i austriackiego Rada Regencyjna Królestwa Polskiego, złożona z dwóch arystokratów i arcybiskupa warszawskiego, w obliczu klęski wojennej swoich patronów w listopadzie 1918 r. przekazała władzę w Warszawie w ręce Józefa Piłsudskiego. Ten wieloletni przywódca niepodległościowych socjalistów stanął na czele odrodzonej Rzeczypospolitej jako naczelnik państwa, nawiązując w ten sposób do tradycji kościuszkowskiej. O powrocie do monarchii nie było w II RP mowy, choć monarchiści nadal istnieli i, co ciekawe, nieraz wiązali nadzieje właśnie z osobą Piłsudskiego (jak znany publicysta Stanisław Cat-Mackiewicz).
Konstytucję marcową z 1921 r. pisano jednak w zupełnie innym duchu: wzorem dla niej był ustrój francuskiej III Republiki, która dla środowisk lewicowych i liberalnych stanowiła punkt odniesienia pod względem ideowym, dla endecji zaś – pod względem geopolitycznym (jako najważniejszy kraj, który pokonał Niemcy w I wojnie światowej). Francuski model państwa ze słabą prezydenturą i dominacją parlamentu nad władzą wykonawczą podobał się endekom również dlatego, że przeniesienie go na polski grunt oddalało groźbę dominacji Piłsudskiego – a to było prawdziwą obsesją narodowców w tamtych czasach. Dlatego konstytucja marcowa postawiła na czele państwa prezydenta na wzór ówczesnej Francji, a nie Stanów Zjednoczonych, gdzie prezydent jest też szefem władzy wykonawczej.
Przedmiot rozgrywek
Nic dziwnego, że w takich warunkach Piłsudski nie chciał zostać pierwszym w naszych dziejach prezydentem. Fakt, że prawica stanowiła najsilniejszą frakcję w drugim już Sejmie wolnej Polski (wybranym w listopadzie 1922 r.), skłonił naczelnika państwa do wycofania się z czynnego życia politycznego. Wybór prezydenta stał się więc przedmiotem rozgrywek poszczególnych frakcji parlamentarnych, wśród których kluczową, centrową pozycję zajmowało PSL „Piast” Wincentego Witosa. Krótkowzroczność prawicy i klasowa pycha jej ziemiańskiego zaplecza uniemożliwiły realizację jedynego sensownego rozwiązania, czyli wyboru na prezydenta Witosa – reprezentanta chłopskiej większości ówczesnego społeczeństwa. Taki wybór miałby wymiar symboliczny i bez wątpienia ułatwiłby utożsamienie się owej większości z nowym państwem.
Endecja uznała jednak, że stanowisko głowy państwa „po prostu jej się należy”, dlatego postanowiła urzędem prezydenckim uhonorować swojego głównego sponsora z czasów I wojny światowej, największego właściciela ziemskiego, hrabiego Maurycego Zamoyskiego. Już nawet nie krótkowzrocznością, ale zwyczajną głupotą było liczenie na to, że chłopscy posłowie z klubu Witosa poprą tę kandydaturę. Skutek był nieoczekiwany – dzięki głosom ludowców z różnych frakcji, ale także posłów lewicy i mniejszości narodowych na prezydenta wybrany został minister spraw zagranicznych Gabriel Narutowicz.
Nie była to postać formatu „ojców niepodległości” – Piłsudskiego, Dmowskiego, Paderewskiego, Witosa czy Daszyńskiego. Pochodzący ze Żmudzi skromny profesor hydrotechniki, który większość życia spędził w Szwajcarii, nie mógł się podobać narodowo-katolickiej prawicy jako człowiek o poglądach liberalno-demokratycznych, daleki od Kościoła, za to należący do masonerii, w dodatku rodzinnie związany z litewskim ruchem narodowym: jego starszy brat Stanisław Narutowicz był jednym z sygnatariuszy aktu niepodległości Litwy w lutym 1918 r.
Nienawistna kampania wymierzona
Galopująca głupota w czasie postępu cywilizacyjnego
We współczesnych społeczeństwach traci na znaczeniu kategoria ludzi, którą uznajemy za intelektualistów
W obecnych czasach wielu ludziom ubywa naturalnego dostatku mądrości i inteligencji. Dzieje się tak mimo wciąż relatywnie wysokiego poziomu powszechnej edukacji, choć znajduje się ona w znacznym kryzysie, oraz imponującego postępu technologicznego. Niektóre dane naukowe, a zwłaszcza liczne, dostępne w obserwacji fakty wskazują, że rozpoczęła się dziejowa faza spadku czy pomniejszania wyższych zdolności intelektualnych i emocjonalnych człowieka. Wyraziście uwidacznia się ten proces m.in. w mentalności i stylach życia takich niektórych współczesnych niechlubnych „reprezentantów” rodzaju ludzkiego – jeśli użyć charakterystycznej terminologii – jak „potato man” (człowiek ziemniak), czyli głupek, „couch man” (człowiek kanapowy), czyli osobnik, który czas wolny spędza na kanapie, oglądając telewizję, czy „iPad man”, człowiek nierozstający się ze swoim tabletem. Te negatywnie wyróżniające się typy człowieka cywilizacji współczesnej – ale też inne jego odmiany – niepokojąco potwierdzają głośną tezę naukową, że „ludzkość prawie na pewno traci swoje wyższe zdolności emocjonalne i intelektualne” (Gerald R. Crabtree, „Our Fragile Intellect”, „Trends in Genetics” 2012).
Ta nasilająca się niemądrość, czyli narastający i coraz bardziej uwidaczniający się swoisty deficyt myślenia racjonalnego lub, mówiąc dosadniej, pewne rozszerzające się „upośledzenie umysłowe”, często jest powiązana z poważnym „upośledzeniem emocjonalnym”. Prowadzi to do wielu różnorakich i rozrastających się w swej „ciemnej masie” skutków i konsekwencji; skutków mających początek we wcześniejszych błędnych i nietrafionych wyborach oraz projektach i rozwiązaniach cywilizacyjnych.
Zaznaczają się one niemal we wszystkich dziedzinach obecnego życia zbiorowego i jednostkowego człowieka: społecznej, ekonomicznej, ekologicznej, kulturowej, obyczajowej, a zwłaszcza politycznej. W tej ostatniej nie brakuje, mówiąc dosadnie, „politycznych idiotów”, polidiotów – szkodników uprawiających politykę głupią i przynoszącą wiele nieszczęść, cierpień, dramatów i zagrożeń społecznych. Współczesne wojny są tego drastycznym przykładem. Trudno więc nie zauważyć, że jedną z największych postaci współczesnej głupoty, niemądrości szerokiego wymiaru, często już globalnego, jest głupota polityczna. Przejawia się ona zarówno w sposobie uprawiania polityki, np. w pojmowaniu głównej formy rządzenia jako stałej obecności w mediach, jak i w stawianiu zasadniczych celów politycznych, często krótkowzrocznych, ideologicznie zindoktrynowanych i społecznie nieodpowiedzialnych, a zwłaszcza w „rekrutacji” osób do tzw. elit politycznych – osób często niegrzeszących mądrością, zaletami osobowymi i moralnymi, niezbędnymi w tej działalności.
Przejawy niepokojąco szkodliwej głupoty występują też w sferze ekonomicznej, ekologicznej, obyczajowej, a nawet prawnej i technologicznej. Do tych sfer działalności człowieka w wielu przypadkach odnosi się stwierdzenie niemieckiego filozofa Michaela Schmidta-Salomona: „Największym zagrożeniem dla ludzkości nie są trzęsienia ziemi i tsunami ani pozbawieni skrupułów politycy, chciwi menedżerowie lub złowrodzy spiskowcy, ale niezwykły i wielowymiarowy OGROM GŁUPOTY” („Keine Macht den Doofen: Eine Streitschrift”, 2012).
I jeszcze przestroga odnosząca się już do niemal wszystkich sfer działania człowieka, w których dominuje współcześnie głupota: „Jeżeli ludzie nie zmądrzeją w porę, na co się raczej nie zanosi, ponieważ głupieją tym bardziej, im więcej korzystają z »inteligentnych urządzeń«, to coraz trudniej będzie im przetrwać i na własne życzenie coraz szybciej będą zmierzać ku autodestrukcji” (Wiesław Sztumski, „Rozważania futurologiczne z perspektywy ekofilozofii”, 2023).
Kłopotliwy paradoks współczesności
Jednym z najbardziej zadziwiających i kłopotliwych paradoksów współczesności jest więc to, że w miarę postępu w rozwoju cywilizacyjnym, zwłaszcza technologicznym i informatycznym, coraz wyraźniej i niekorzystnie dla przyszłości człowieka pomniejsza się sfera ludzkiej mądrości, niepohamowanie zaś narasta dziedzina niemądrości, czyli obszar różnorakich przejawów głupoty, a nawet mentalnego idiotyzmu i infantylizmu. Wraz z przyśpieszonym wzrostem wiedzy naukowej, technicznej i informatycznej oraz lawiną nowoczesnych urządzeń technologicznych coraz szerzej ogarnia nas i niekorzystnie wpływa na postawy życiowe różnego rodzaju niewiedza i dezinformacja. Uprawnione obawy wzbudza w kontekście tego zdumiewającego cywilizacyjnego procesu sprawa dalszego intelektualnego rozwoju człowieka i ewolucji mentalnej społeczeństw ludzkich. Bliższe obserwacje i badania empiryczne – nieliczne – tego stanu rzeczy nie dostarczają satysfakcjonujących danych, a raczej wskazują, że regres mentalny człowieka w zakresie cech umysłowości, które konstytuują mądrość (brak głupoty), nie tylko jest możliwy, ale w wielu przypadkach już jest dokonującym się faktem empirycznym.
Przejawy tego negatywnego procesu uwidoczniły się dobitnie na przełomie XX i XXI w. i niepokojąco nasilają się obecnie. Heglowski „pochód rozumu”, czyli progresywny rozwój intelektualny cywilizacyjnie kształtowanego człowieka, zakończył się według badaczy tego zagadnienia na schyłku XX w. i odtąd – jak pisze jeden z nich – zaczął się globalny „pochód głupoty”, który przeradza się
Czy Tusk jest liberałem?
Elastyczność personalna Donalda Tuska doskonale łączy się z elastycznością programową, dzięki której Platforma wciąż zajmuje czołowe miejsce w polskiej polityce
Donald Tusk już jest ważną postacią w naszej historii najnowszej. Choćby dlatego, że tylko dwóch premierów od 1918 r. urzędowało dłużej niż on: Józef Cyrankiewicz i Piotr Jaroszewicz. Przy czym o ile Tusk zapewne przebije wynik Jaroszewicza, kierującego rządem PRL nieco ponad dziewięć lat, o tyle rekordu Cyrankiewicza – prawie 22 lata na stanowisku premiera – z pewnością nie pobije ani on, ani żaden inny polityk w III RP. W przeciwieństwie jednak do Cyrankiewicza i Jaroszewicza obecny szef rządu jest nie tylko administratorem państwa, ale też twórcą i niekwestionowanym liderem (by nie powiedzieć wodzem) swojego obozu politycznego, a także jedynym czynnym polskim politykiem, który przez dłuższy czas sprawował istotną funkcję w skali międzynarodowej.
Można Tuska nie lubić, można – a nieraz wręcz należy – go krytykować, lecz nie sposób mu odmówić na tle całej polskiej „klasy politycznej” największego doświadczenia. Jest to doświadczenie człowieka, który wie, jak funkcjonuje państwo oraz jak działa polityka europejska i światowa. Z pewnością nie da się z tym porównać doświadczenia innych liderów partyjnych, nawet tak długoletnich jak Jarosław Kaczyński, których główną umiejętnością jest gra w sejmowe szachy i wewnątrzpartyjne warcaby.
Jest jednak coś, co powoduje, że Tusk w polskiej polityce czuje się niepewnie. Coś, co sprawiało, że przez lata mało kto wierzył w możliwość ponownego odsunięcia przez niego PiS od władzy, a dziś np. wygrania wyborów prezydenckich – chyba nawet on sam nie bardzo w to wierzy. Przyczyną tej niepewnej pozycji Tuska na scenie politycznej jest określenie liberał, którego używają wobec niego przeciwnicy zarówno z prawej, jak i z lewej strony. A ktoś, kto uchodzi za liberała, żadnych wyborów w Polsce nie wygra – takie przekonanie dominuje od lat. Najwyraźniej i on w to uwierzył, bo właściwie nigdy nie określa się jako liberał. Ale czy to oznacza, że przestał być liberałem? A może tylko zręcznie unika tego słowa, które szczęścia w polityce mu nie przyniosło?
Trzeba wszak pamiętać, że Donald Tusk zaczął karierę jako jeden z twórców środowiska gdańskich liberałów w latach 80. Na początku następnej dekady weszło ono na scenę polityczną III RP jako Kongres Liberalno-Demokratyczny, a było to wejście bardzo nietypowe. Oto zaraz po wygraniu wyborów prezydenckich w grudniu 1990 r. Lech Wałęsa powołał na stanowisko premiera mało znanego posła Jana Krzysztofa Bieleckiego z niewielkiej wówczas partyjki KLD. Wraz z Bieleckim weszło do rządu kilku innych gdańskich liberałów, m.in. Janusz Lewandowski, który został ministrem przekształceń własnościowych. Na czele ugrupowania stanął wówczas młodszy od nich o kilka lat Donald Tusk i to on w październiku 1991 r. poprowadził Kongres do wyborów parlamentarnych, w których liberałowie zdobyli 7,5% głosów i 37 mandatów poselskich. Niestety, duża część tych mandatów przypadła nowobogackim biznesmenom, którzy związali się z KLD jako partią rządzącą, a wkrótce okazało się, że nie brakuje wśród nich pospolitych aferzystów.
Ten fakt, jak również liczne afery gospodarcze z okresu rządu Bieleckiego i polityka prywatyzacyjna ministra Lewandowskiego (wyprzedaż najlepszych polskich przedsiębiorstw zagranicznemu kapitałowi) spowodowały, że partia Tuska szybko dorobiła się opinii „liberałów-aferałów”.
Zapaść w sądach powszechnych
W społeczeństwie niezmiennie panuje przekonanie, że do sądu idzie się po wyrok, a nie po sprawiedliwość
Problem występuje od dawna, lecz chyba nikt nie chce dostrzec jego istoty. Politycy wszelkich opcji obrzucają się oskarżeniami o brak praworządności w kraju, a jednym z przejawów tego braku miałby być opłakany stan sądownictwa, a nawet szerzej – wymiaru sprawiedliwości.
Mało kto zwraca jednak uwagę na to, co nas, obywateli, powinno interesować najbardziej: na chroniczną zapaść w sądach powszechnych. Jeśli już, to uwagę skupiamy na chwilę na nośnych, choćby w wymiarze lokalnym, sprawach o charakterze karnym: pobiciu, morderstwie, gwałcie, kradzieży, skutkach wypadku drogowego itp. Lecz nawet wówczas koncentrujemy się na fazie oskarżenia przez prokuraturę i na rozpoczęciu procesu, a potem – jeżeli jeszcze pamiętamy o sprawie – na wydaniu wyroku. Tymczasem nawet jeśli nie wchodzimy w kolizję z prawem, każdy z nas może zetknąć się z sądem powszechnym w postaci sądu rejonowego lub sądu okręgowego. Powodem bywa konieczność ustalenia prawa do spadku, nierzetelny kontrahent, który nie uiszcza faktur, albo rozwód, podział majątku i ustalenie prawa do opieki nad małoletnim dzieckiem. I to tam, w wydziałach cywilnych sądów powszechnych, rozgrywają się ciche dramaty, do opisywania których nieśpieszno reporterom: wieloletnie spory małżeńskie o majątek, alimenty lub prawa rodzicielskie, względnie kilku- czy kilkunastoletnia walka o prawo do spadku.
Kiepska jakość i wydajność pracy sądów powszechnych wbrew popularnej, lansowanej tezie nie wynika wyłącznie z działań poprzedniej ekipy rządzącej. Dowód na to stanowi choćby opublikowany 6 lutego 2004 r. w „Gazecie Wyborczej” artykuł Andrzeja Rzeplińskiego, ówczesnego profesora Uniwersytetu Warszawskiego i zarazem sekretarza zarządu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, a przyszłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego. Prof. Rzepliński wskazał kilka przyczyn złego stanu sądownictwa w owym czasie, proponując przy tym konkretne rozwiązania. Pisał o pozostawiającym wiele do życzenia systemie wyłaniania i nauczania przyszłych sędziów oraz potrzebie kształcenia ustawicznego adeptów zawodu, o przewlekłości postępowań i konieczności skrupulatnego rozpatrywania spraw w reżimie rozpraw dzień po dniu, a nie raz na kilka miesięcy, a także o ograniczeniu zakresu korzystania z immunitetu sędziowskiego, skądinąd nieistniejącego w innych państwach UE. Ponadto autor celnie dostrzegł zagrożenie występowaniem nepotyzmu i klientelizmu w procesach kadrowo-awansowych toczących się przed Krajową Radą Sądownictwa, zalecając uwzględnianie opinii instancji zewnętrznych przy nominacjach na stanowiska w najwyższych instancjach sądowych.
Mamy jesień 2024 r., a więc minęło ponad 20 lat. Czy od czasu publikacji artykułu coś się zmieniło, czy sytuacja się poprawiła? Oczywiście nie. Niedostateczna liczba etatów sędziowskich wobec wpływających do sądów wniosków pozostaje smutną rzeczywistością, ale czy lekarstwem na to jest mianowanie młodych ludzi, często bezpośrednio po aplikacji sędziowskiej, na stanowiska, gdzie zasadniczo trzeba nie tylko wykazać się wiedzą prawniczą i znajomością paragrafów, lecz także posiłkować dużym i wszechstronnym doświadczeniem życiowym? W Stanach Zjednoczonych sędzią zostaje się dopiero w wieku dojrzałym, na zwieńczenie kariery prawniczej – wcześniej należy poznać od podszewki dynamikę procesów sądowych, praktykując jako adwokat lub prokurator. W Japonii asesorami zostaje tylko niewielki odsetek absolwentów aplikacji prawniczej, tych z najlepszymi wynikami, a nie jak w Polsce wszyscy, którzy zaliczyli egzamin końcowy.
Czy sędziowie nadążają za szybko zmieniającą się rzeczywistością, charakteryzującą się m.in. pogłębioną internacjonalizacją kontaktów międzyludzkich, szybkim rozwojem technologicznym, nowymi zjawiskami społecznymi?
Odetnij jedną, wyrośnie kolejna głowa „terrorysty”
Ciągłe wsparcie, którego Ameryka udziela Izraelowi, sprawia, że w oczach świata ona również jest odpowiedzialna za ofiary i cierpienie
Paul R. Pillar jest akademikiem (doktorat w 1978 r. uzyskał na Uniwersytecie Princeton) oraz byłym pracownikiem CIA z 28-letnim stażem. Jako pracownik wywiadu pełnił wiele funkcji. Był m.in. asystentem wykonawczym dyrektora CIA Williama H. Webstera – jedynej osoby, która sprawowała funkcję dyrektora zarówno FBI, jak i CIA. Pillar może się pochwalić kilkoma interesującymi książkami, takimi jak wydana w 1983 r. „Negotiating Peace. War Termination as a Bargaining Process”, „Terrorism and U.S. Foreign Policy” (wydanie pierwsze w 1999 r., uaktualnione w 2004 r.) oraz „Why America Misunderstands the World. National Experience and Roots of Misperception” z 2016 r. Obecnie Pillar jest związany z Center for Security Studies Uniwersytetu Georgetown i z Geneva Centre for Security Policy. Jego analizy można znaleźć na łamach pisma „The National Interest”, z którym współpracuje.
Poniżej prezentujemy fragmenty artykułu, który ukazał się 29 września w witrynie internetowej Responsible Statecraft. Z całością można się zapoznać pod adresem: responsiblestatecraft.org/nasrallah-israel-hezbollah/.
(…) Izraelski premier Beniamin Netanjahu twierdzi, że Izrael walczy z Hezbollahem, a nie z Libanem, ale to Liban cierpi na skutek walk. Kraj ten był pogrążony w głębokim kryzysie ekonomicznym przed obecnymi atakami [Izraela], a towarzyszący mu kryzys polityczny nie zostanie przezwyciężony poprzez zniszczenie organizacji, która jest jedną z głównych libańskich partii politycznych. Ugrupowaniem, które ma swoich ministrów w rządzie i posłów w parlamencie i jest częścią koalicji wraz z chrześcijanami i innymi siłami.
Izraelskie ataki, łącznie z zabiciem [Hasana] Nasrallaha, nie wyeliminują zdolności – a na pewno chęci – różnych środowisk w Libanie, aby odpowiedzieć siłą na działania Izraela. Operacje izraelskie – na wzór tych przeciwko Hamasowi – opierają się na przeświadczeniu, że groźby użycia przemocy wobec Izraela wynikają z wrogiego charakteru niektórych grup, jedyną zatem właściwą odpowiedzią jest zabicie jak największej liczby członków, a najlepiej przywódców tychże grup. Tymczasem główną przyczyną przemocy jest gniew z powodu działań Izraela, nie zależy ona od charakteru czy istnienia jakiejś konkretnej grupy. Jak uprzytamnia długa historia konfliktu Izraela z Palestyńczykami, jeśli jakakolwiek grupa oporu zostanie pokonana lub zmarginalizowana, gniew i chęć odwetu znajdą inne
Wstęp, wybór i przekład Piotr Kimla
Ekonomia bez końca historii
Skoro nowoczesna ekonomia nie może być ekonomią jutra, to niech przynajmniej nie będzie ekonomią wczoraj
Ekonomia to piękna nauka, gdyż służy temu, aby ludzie mieli się lepiej. To wiedza o gospodarowaniu we wszystkich jego aspektach, jeśli zaś do zasobów zakumulowanych przez pokolenia wiadomości dodać potrafimy nowe segmenty – nowe obserwacje zjawisk i procesów oraz ich nowatorskie teoretyczne wyjaśnienia – jest to już nie tylko wiedza, lecz także nauka. Ale nauką pozostaje tak długo, jak długo służy prawdzie, gdy się skupia na obiektywnej analizie i dogłębnych uogólnieniach, a nie wtedy, gdy bywa brzydka, bo traktuje się ją jako instrument w toczących się sporach politycznych i ideologicznych czy też narzędzie w rękach lobbystów, grup partykularnych interesów. W tych dwóch przypadkach bez wątpienia wielce przydaje się wiedza ekonomiczna, nauką to jednakże nie jest i tego typu działaniom nie można przypisać atrybutów piękna właściwych ekonomii jako nauce postrzegającej i analizującej ludzkie – indywidualne, grupowe, społeczne, cywilizacyjne – zachowania gospodarcze oraz ujmującej ich interpretacje w teoretyczne ramy, które potem służą praktyce gospodarczej.
Tektoniczne zmiany
Sprawa komplikuje się wszakże, ponieważ nie brakuje nam nierozwiązanych problemów, a sama ekonomia znajduje się na etapie tektonicznych zmian. Zdaniem wielu autorów jest w stanie kryzysu, a niektórzy wręcz twierdzą, że to zepsuta nauka, broken science, wierząca – jak Alicja w Krainie Czarów – w różne sprzeczne rzeczy w tym samym czasie. Rzeczywiście, ekonomia znalazła się w niebywale trudnym, wielce skomplikowanym położeniu, co wynika z jednej strony z istoty badanej materii – ze stanu współczesnej gospodarki oraz jej kulturowego i realnego, w tym technologicznego otoczenia – z drugiej strony z funkcji, które rozwijana i wzbogacana wiedza o gospodarowaniu ma spełniać. Z obu tych punktów widzenia obecny okres jest szczególny, stawia bowiem nowe pytania, na które trzeba poszukiwać nowych odpowiedzi. To fascynujące wyzwanie, z którym tradycyjne nurty myśli ekonomicznej nie potrafią sobie poradzić. Odmienna od uprzedniej rzeczywistość wymaga odmiennego do niej podejścia. Ekonomii dotyczy to w szczególności.
Wraz z przemieszczaniem się ludzi oraz wytwarzanych przez nich rzeczy i świadczonych usług wędruje także myśl ekonomiczna – towarzyszące jej pytania i odpowiedzi. Jesteśmy już od jakiegoś czasu – liczonego









