Chcę znaleźć syna i umrzeć

Chcę znaleźć syna i umrzeć

Warszawa 20.10.2015 r. Policja. fot.Krzysztof Zuczkowski

Niech mi udowodnią, że Marcin od nich wyszedł – mówi ojciec mężczyzny, który zaginął po opuszczeniu komendy policji w Kartuzach Wieś Borki pod Bartoszycami. 27 września tego roku, słoneczna niedziela. Niewielki domek na końcu wsi. Mama zaginionego w lipcu Marcina Szcześniaka zaprasza do środka. Na stole kładzie zwyczajną kartkę w kratkę wyrwaną z zeszytu. Na niej wyrysowany jest długopisem plan, gdzie znajdują się zwłoki jej syna. Zrobiła go była dziewczyna Marcina. Po prostu jej się przyśnił. Grażyna Szcześniak wierzy, że to znak od Boga. – Tu jest komenda policji, z której wyszedł, a tu droga do lasu, naprzeciwko tych dużych drzew, na skraju łąki, w norze, przykryty gałęziami leży Marcin – tłumaczy, wodząc palcem po kartce, a głos jej się łamie. Dzwoni po męża, który zbiera grzyby. Przyjeżdża na starym rowerze. Jak uzbiera parę groszy za te grzyby, pojedzie do Kartuz przeszukać to miejsce. Od ponad dwóch miesięcy krąży po śladach syna. Rodzina Szcześniaków jest duża. Dorosłych już dzieci jest ośmioro, trzy dziewczyny i pięciu chłopaków. Rodzeństwo jest ze sobą bardzo zżyte. Córki: Wioletta, Justyna i Małgosia już się usamodzielniły, dwie mieszkają w Bartoszycach, jedna w Olsztynie. Najstarszy syn też jest na swoim, pracuje w Warszawie. Raz na miesiąc przyjeżdża do żony i dziecka do Bartoszyc. Pozostali czterej, wśród nich 29-letni Marcin, pomieszkują jeszcze w domu. Wpadają tu na kilka dni, na tydzień i znów wyjeżdżają do pracy na budowach. – Marcin nigdy nie lubił stąd wyjeżdżać, najlepiej czuł się tutaj, w Borkach – opowiada matka. – Wolał pokręcić się po okolicy, pójść na rybki, spotkać się z kolegami. Czasem sobie wypili, jak to mężczyźni, ale nie żeby pił ciągle. Wyręczał mnie, zakupy zrobił, kartofle przyniósł. Kochał muzykę tak jak ja. Kupował dla mnie płyty disco polo i razem śpiewaliśmy. Uwielbiał też programy historyczne, ile to kłótni było, żeby przełączył na inny kanał. A on wszystko w żart obracał. Zaraz po wojsku zaczął jeździć na budowy, najpierw z mężem. Przez te wszystkie lata zawsze wracał do domu. Nawet gdy pracował przy wiatrakach i okradli go na dworcu w Gdańsku, to wrócił, na bilet kredytowy. Niemożliwe, żeby gdzieś sobie poszedł. Ostatnio w ogóle nie miał ochoty wyjeżdżać. Wcisnęłam mu jeszcze 200 zł na drogę. A on tylko odpowiedział: „Mamo, bierz w sklepie, co chcesz, jak wrócę, to zapłacę. I remont zrobię. A ty musisz żyć”. Chcę go znaleźć, pochować i odejść. W piątek, 2 października, rano w lesie w pobliżu oczyszczalni ścieków w Kartuzach znaleziono w zaroślach ciało mężczyzny. Przy zwłokach były dokumenty na nazwisko Marcina Szcześniaka… Po śladach 17 lipca Marcin pracuje na budowie w Chwaszczynie. To mała miejscowość między Kartuzami a Gdynią. Około 10 rano wychodzi na przerwę. Do pracy już nie wraca. Kilka godzin później ktoś zgłasza na policję zakłócanie przez niego po pijanemu porządku i stwarzanie zagrożenia życia. Jadący na interwencję radiowóz ma po drodze kolizję w Miszewie – poszkodowani są dwaj funkcjonariusze. Ostatecznie mężczyznę zatrzymuje inny patrol. Marcin jest nietrzeźwy, ma 1,5 promila alkoholu we krwi. Zostaje ukarany stuzłotowym mandatem i przewieziony na Komendę Powiatową Policji w Kartuzach. Tam przebywa do 18 lipca, do godz. 11.10. Ostatni raz widać go na nagraniu z wnętrza budynku komendy, gdy mija dyżurnego. Jego wyjścia nie rejestruje potem żadna z pięciu kamer znajdujących się na zewnątrz. Tego dnia monitoring nie działa. Dalej ślad się urywa. Ponieważ Marcin został zatrzymany w czasie przerwy, jego koledzy z pracy nie wiedzą, co się z nim stało. Jeden z nich dzwoni do ojca z wiadomością, że syn zniknął. W sobotę 18 lipca ok. godz. 15 Roman Szcześniak zgłasza zaginięcie syna na komendzie w Bartoszycach. Mimo że informacja o zgłoszeniu dociera do Kartuz, funkcjonariusze tamtejszej jednostki nie podejmują żadnych działań. Twierdzą, że aby mogli to zrobić, trzeba zgłosić zaginięcie w ich jednostce. Roman Szcześniak jedzie do Kartuz i 20 lipca zgłasza zaginięcie syna. Nie otrzymuje jednak potwierdzenia zgłoszenia. – Na odchodnym usłyszałem od jednego z funkcjonariuszy: „I jeszcze przez pana syna radiowóz rozbili”. Przełknąłem jakoś tę uwagę, miałem nadzieję, że Marcin się znajdzie. Myślałem, że skoro – jak mi powiedzieli – miał tylko 4,80 zł w kieszeni, po prostu nie ma za co wrócić do domu,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2015, 44/2015

Kategorie: Reportaż