Chcę znaleźć syna i umrzeć

Chcę znaleźć syna i umrzeć

Po śladach

17 lipca Marcin pracuje na budowie w Chwaszczynie. To mała miejscowość między Kartuzami a Gdynią. Około 10 rano wychodzi na przerwę. Do pracy już nie wraca. Kilka godzin później ktoś zgłasza na policję zakłócanie przez niego po pijanemu porządku i stwarzanie zagrożenia życia. Jadący na interwencję radiowóz ma po drodze kolizję w Miszewie – poszkodowani są dwaj funkcjonariusze. Ostatecznie mężczyznę zatrzymuje inny patrol. Marcin jest nietrzeźwy, ma 1,5 promila alkoholu we krwi. Zostaje ukarany stuzłotowym mandatem i przewieziony na Komendę Powiatową Policji w Kartuzach. Tam przebywa do 18 lipca, do godz. 11.10. Ostatni raz widać go na nagraniu z wnętrza budynku komendy, gdy mija dyżurnego. Jego wyjścia nie rejestruje potem żadna z pięciu kamer znajdujących się na zewnątrz. Tego dnia monitoring nie działa. Dalej ślad się urywa.

Ponieważ Marcin został zatrzymany w czasie przerwy, jego koledzy z pracy nie wiedzą, co się z nim stało. Jeden z nich dzwoni do ojca z wiadomością, że syn zniknął. W sobotę 18 lipca ok. godz. 15 Roman Szcześniak zgłasza zaginięcie syna na komendzie w Bartoszycach. Mimo że informacja o zgłoszeniu dociera do Kartuz, funkcjonariusze tamtejszej jednostki nie podejmują żadnych działań. Twierdzą, że aby mogli to zrobić, trzeba zgłosić zaginięcie w ich jednostce. Roman Szcześniak jedzie do Kartuz i 20 lipca zgłasza zaginięcie syna. Nie otrzymuje jednak potwierdzenia zgłoszenia.

– Na odchodnym usłyszałem od jednego z funkcjonariuszy: „I jeszcze przez pana syna radiowóz rozbili”. Przełknąłem jakoś tę uwagę, miałem nadzieję, że Marcin się znajdzie. Myślałem, że skoro – jak mi powiedzieli – miał tylko 4,80 zł w kieszeni, po prostu nie ma za co wrócić do domu, siedzi gdzieś na dworcu, w parku lub błąka się po mieście. Cały dzień i całą noc chodziłem ze zdjęciem syna, pytałem w sklepach, barach. Na dworcu PKS w Kartuzach poprosiłem o sprawdzenie monitoringu. Na nagraniach Marcina nie było. Objechałem Chwaszczyno, byłem też w Juszkowie, gdzie syn czasowo mieszkał. Tam jest jezioro, myślałem, że Marcin poszedł na ryby i znajdę go nad wodą. Wypożyczyłem nawet kajak i opłynąłem okolicę, ale go nie znalazłem. Przygotowaliśmy z rodziną ok. 400 ogłoszeń o zaginięciu. Rozlepiliśmy je w Kartuzach i w Gdańsku. Pomagali mi studenci, znajomi brata mojego zięcia. Noce spędzałem nieraz na dworcu, żeby nie wydawać pieniędzy na nocleg. Obca kobieta podładowała mi telefon, a gdy o to samo poprosiłem na policji, nie pozwolono mi.

22 lipca bliscy Marcina znowu zgłaszają się na Komendę Powiatową w Kartuzach. Oficer dyżurny początkowo twierdzi, że nie ma zgłoszenia o zaginięciu. Sprawę prostuje jego kolega, mówiąc, że zgłoszenie wpłynęło dwa dni wcześniej. Więcej informacji tego dnia nie otrzymują.

Przychodzą następnego dnia. Chcą się dowiedzieć czegokolwiek. – Powiedziano nam, że nie ma policjanta prowadzącego sprawę. Po naleganiach wyszedł do nas chyba naczelnik wydziału kryminalnego – opowiada Justyna Rzodkiewicz, siostra Marcina. – Dokładnie nie wiemy, bo ten pan się nie przedstawił, nie udzielił też żadnych informacji dotyczących postępów w sprawie ani czynności wykonanych przez funkcjonariuszy. Na nasze pytanie, czy została założona teczka zaginionego, odpowiedział tylko, że „to nie nasza sprawa”… Gdy wychodząc, powiedzieliśmy, że pójdziemy do prokuratury, nagle, po 10-15 minutach, znalazł się prowadzący sprawę. Zadzwonił do ojca z pytaniami, które powinien zadać, przyjmując zgłoszenie (np. czy Marcin ma tu znajomych, wrogów, czy ma dzieci itp.).

Tego samego dnia rodzina Marcina Szcześniaka składa w Prokuraturze Okręgowej w Gdańsku ustne zawiadomienie o matactwie policji w sprawie.

24 lipca Roman Szcześniak z zięciem jeszcze raz objeżdża wszystkie miejsca, w których ostatnio widziano Marcina. Wraca do domu załamany. – Obiecywałem żonie, że syna przywiozę, a nie przywiozłem… – mówi z goryczą.

Mamy tylko pytania

Wobec opieszałości wymiaru sprawiedliwości Roman Szcześniak zaczyna szukać pomocy w mediach.

– Mam takie przeczucie, rodzica, że coś mu się stało na komendzie. Serce mi podpowiada, że on w ogóle z tej komendy nie wyszedł. Myślę, że mógł zostać tam pobity i gdzieś wywieziony. Wiem, że to poważne zarzuty, lecz będę tak twierdził, dopóki nie odnajdę syna – mówi 25 lipca reporterowi Radia Gdańsk.

– Mężczyzna wyszedł od nas cały i zdrowy. Zapytał jeszcze dyżurnego, gdzie jest przystanek PKS, ponieważ chciał pojechać tam, gdzie wcześniej przebywał. Drugi dyżurny widział, że kierował się w stronę miasta – odpiera zarzuty rzeczniczka kartuskiej policji Jarosława Krefta.

Po dwóch tygodniach policja wyklucza jednak, że Marcin poszedł w kierunku miasta. – Po przeanalizowaniu zapisów monitoringu doszliśmy do wniosku, że poszukiwany nie dotarł do centrum Kartuz. Z tego powodu obraliśmy kierunek przeciwny – ku jezioru i oczyszczalni ścieków. Tyraliera mundurowych przeszukała tereny leśne w stronę Prokowa, wzdłuż linii jeziora oraz wzdłuż ulicy Słonecznej w kierunku oczyszczalni ścieków i Grzybna. Ogłoszenia o poszukiwaniu zaginionego dały nikły odzew. Nikt nie widział Marcina Szcześniaka. Przypuszczamy, że mógł złapać tzw. okazję na parkingu Lidla i wyjechał w sobie tylko znanym kierunku – mówi Sławomir Sikora, naczelnik wydziału kryminalnego KPP w Kartuzach, po nieskutecznych poszukiwaniach 6 sierpnia.

W innych wypowiedziach dla mediów ten sam funkcjonariusz wyjaśnia: – Sprawdziliśmy nagrania z monitoringu przy autobusach, kontrolujemy informacje ze szpitali, zwrócimy się o wygenerowanie kodu DNA zaginionego – tak jak nakazują w takich sytuacjach przepisy. Na wezwanie prokuratury okręgowej przesłaliśmy wszystkie żądane wyjaśnienia. Nie mamy sobie nic do zarzucenia.

Strony: 1 2 3 4

Wydanie: 2015, 44/2015

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy