Chiński szlak (2)

Chiński szlak (2)

Ze zdumieniem dowiedziałem się, że w Chinach istnieje mała Partia profesorów uniwersytetu o szczególnym statusie

Dokończenie z poprzedniego numeru

Sytuacja zrobiła się ciekawa. Quiz za milion dolarów.
Oto ja, stary członek Partii polskiej, “wykopany” z głupoty autorów tego wyczynu w kosmos stosunków międzynarodowych, jestem wyłączony przez komuno-faszystowskich durniów, dzieło których kontynuują “reformatorzy”, z działalności w kraju z faktycznym zakazem publikowania w Polsce. I oto zostaję zaproszony przez władze partyjne najbardziej, jak się wówczas wydawało, dogmatycznego i “zamkniętego” kraju socjalistycznego, które nie tylko drukują w dużym nakładzie moje inkryminowane pisma, ale traktują mnie jako VIP-a wysokiego szczebla. Pokazują mi – zgodnie z zapowiedzią daną w ambasadzie chińskiej w Wiedniu w trakcie uroczystego obiadu – różne ciekawe rzeczy, gdyż w Ruchu Komunistycznym na Rozdrożu napisałem, że w książce ekstrapoluję doświadczenia krajów socjalistycznych z wyjątkiem Chin Ludowych, których nie znam i nie rozumiem. I rzeczywiście

pokazali również rzeczy tajne

(za dwa lata po raz drugi), co stwierdziłem w sposób bezpośredni, gdy mój “guide” w trakcie miesięcznej za każdym razem podróży po Chinach, zastępca kierownika Wydziału Zagranicznego KC (taka mała instytucja, która zatrudnia 2000 pracowników), powiedział, że wiele z tych rzeczy (np. fabryki “chipów” mikroelektronicznych) widzi po raz pierwszy i to tylko dzięki zezwoleniu, które ja otrzymałem.
Ale nie to mnie dziwiło najbardziej – i tak nic z tego technicznie nie rozumiałem – lecz zebrania aktywu (rozrywali mnie na kawałki – byłem wówczas o 20 lat młodszy), w których brali udział ludzie w większości rozumiejący język polski, a którzy tak byli zaznajomieni z naszymi sprawami, że jednego razu znokautowali mnie pytaniem, jaka jest różnica poglądów Wałęsy i Gwiazdy, a okazało się, że ja nie wiem.
Traktowano mnie jak księcia udzielnego, którego – trudno, ale pamiętam po dziś dzień, gdyż chyba nigdy więcej to mi się nie powtórzy – leczono mnie w Lecznicy dla Marszałów, czy też zajmowałem z żoną w hotelu “Łabędź” w Kantonie Piętro Prezydenckie, przez który przepływał, szemrząc, aby lepiej było medytować w luksusowych apartamentach, miniaturowy strumyk.
Mówię o tym dla kontrastu, gdyż wkrótce potem, za to samo, wyrzucono mnie z Partii z błogosławieństwem reformatorów. To było niezłe “wesołe miasteczko” ten nasz kraik, nieprawda?
Tak się zaczął mój “chiński romans”. Ale to był tylko początek, a do rzeczy właściwej przejdę dopiero teraz. I o ten dzień dzisiejszy idzie mi przede wszystkim.
W nowej, “prawdziwie suwerennej” – tzn. posłusznej na gwizdek CIA – Polsce jestem izolowany jako stalinowiec (tempora mutantur…). Aby zachować oryginalny charakter domu wariatów, tak się dzieje na Lewicy. Prawica mnie kocha i hołubi: od przedwojennej Falangi (dostaję książki z dedykacją – wielkiemu polskiemu patriocie), po zaproszenia na tydzień pobytu z żoną w klasztorze w Tyńcu, czy listów hołdowniczych od koła moich fanów w Zakonie Jezuitów. Za to żydowskie koła odmieńców, którzy pokochali teraz antykomunizm, uznały mnie za non person, co zniosę z łatwością, tym bardziej że wzorem “Gazety Wyborczej” zachowują tchórzliwe milczenie. Ale izolowany jestem (oczywiście, to odnosi się tylko do kraju, podsmradzanie zagranicą – też w kołach żydowskich ten czynnik etniczny zasługuje na naukowe prześwietlenie) naprawdę, co ze względów faktycznych łączy się z trudnościami publikacji i jest uciążliwe. I otóż na horyzoncie znowu pojawiają się Chiny jako koło ratunkowe. Rzecz, którą opowiem, jest tak niezwykła, że wymaga oparcia o wiarygodne świadectwo osoby trzeciej, by wytrącić zarzut przeciwnika, iż zmyślam. Otóż powołuję się na świadectwo Andrzeja Werblana, który był u mnie, gdy zdarzyło się to, co się zdarzyło. Taki szczęśliwy przypadek.
Moje kontakty z Chinami urwały się na prawie 20 lat, gdy w pewnym momencie zażądałem, by kontakt ze mną utrzymywała nie tylko ambasada chińska w Wiedniu, która utrzymywała ze mną kontakt na najwyższym – tzn. ambasadorskim – szczeblu, lecz również ambasada w Warszawie, która jest przecież moim miastem rodzinnym. Nic z tego nie wyszło, w sposób wręcz humorystyczny, co podsuwa myśl, że Chiny prowadzą podwójną politykę zagraniczną. A ja się uparłem i kontakt się urwał, przynajmniej pozornie. Pozornie tylko na zewnątrz, jak się okazało owego feralnego dnia, o którym opowiem.
W trakcie moich podróży do Chin tłumaczem, który stale mi towarzyszył i z którym się zaprzyjaźniłem, był młody człowiek, jak się później okazało również pracownik Wydziału Zagranicznego KC.

Syn chłopskiej rodziny

spod Kantonu, który studiował polonistykę i poprawnie mówił po polsku (jego profesor, z którym się wówczas zetknąłem, mówił po polsku tak, że gdy się nie widziało jego twarzy, w żadnym wypadku nie można było domyślić się, że to mówi nie-Polak). Mój Guo odwiedził mnie dwa razy w Warszawie w ciągu tego okresu, gdy towarzyszył jakimś delegacjom handlowym. I tyle.
Otóż pewnego dnia, jakieś 20 lat później, dzwoni telefon i tenże Guo pyta, czy może przyjść do mnie z żoną. Oczywiście, przyjąłem to z radością. Novum, jest z żoną, lekarką, opowiada o córce, która wyszła za mąż za Japończyka i mieszka teraz w Tokio, gdzie ją niedawno odwiedzili. Same cuda, rzeczy niemożliwe, gdyśmy tam byli. Chiny się zmieniają nie tylko pod względem ekonomicznym. Ale teraz następuje clou: cel wizyty. Okazuje się, że w ciągu tych lat uprawiał schaffologię, tłumacząc moje artykuły i fragmenty książek dla centralnego czasopisma politologicznego Problemy światowego ruchu socjalistycznego (oczywiście, po chińsku, ale – novum – z angielskimi streszczeniami artykułów), które czyta również I Sekretarz Partii. Wręcza mi pięknie oprawny tom, z egzemplarzami czasopisma zawierającymi moje artykuły. Na wstępie przemiła dedykacja (po chińsku i angielsku) Redaktora Naczelnego. Ale na tym nie koniec: jeszcze pytanie, czy przyjąłbym stanowisko honorowego Redaktora Naczelnego pisma (to odbyło się przy gościach, którzy byli u mnie przypadkowo i mogą zaświadczyć prawdę tych słów).
Nie będę wchodził w szczegóły tej imprezy, ale – oczywiście, odwzajemniłem się artykułem na temat nowego socjalizmu, o który mnie proszono (e-mail jest niezwykle przydatnym narzędziem, nawet na odległość Warszawa-Pekin). Chciałem od początku sformułowania ogólne uzupełnić komentarzem na temat przekładania się tych treści na warunki chińskie, ale zaniechałem zamiaru. Zobaczmy przede wszystkim, czy artykuł w ogóle przejdzie i jaki będzie jego rezonans.
Artykuł (broszura) przeszedł. Mam pełny dysk e-mailowej korespondencji z Guo. Odbyła się nawet konferencja ideologiczna na jego temat na bardzo wysokim szczeblu, a ja stałem się posiadaczem pytań jej uczestników pod moim adresem, który otwiera mi drogę do pierwotnego zamiaru “chińskiego” przekładu moich tez ogólnych, ale już na wysokie “zamówienie”. Pracuję nad tym, gdyż każde z zadanych mi pytań jest warte milion dolarów. Od sprawy ustroju współczesnych Chin – w dyskusji starły się trzy stanowiska, że jest to

chiński socjalizm,
chiński kapitalizm

i wreszcie chiński feudalizm – no proszę, dyskutujemy ostro! Czy można w Chinach wprowadzić demokrację (w moim artykule broniłem tezy, że socjalizm bez demokracji, to contradictio in adiecto oraz stanowisko antymarksistowskie). Czy demokracja nie zagrażałaby jedności kraju i kierowniczej roli Partii? Itd. Każde pytanie warte – jak już powiedziałem – milion dolarów, a skierowane do obcokrajowca, w którego ojczyźnie nikt by nawet nie pomyślał, w takim kontekście, że istnieje. Widać, co kraj, to obyczaj.
Á propos, tu działa chyba kontynuacja kultury mandarynów i kultu nauki. Ze zdumieniem dowiedziałem się, że w Chinach istnieje mała (jak na tamtejsze rozmiary) Partia profesorów uniwersytetu o szczególnym statusie. Jej członkami są tylko wybitni profesorowie, którzy nie muszą być członkami Partii komunistycznej. Jej zadaniem jest ocena projektów rządowych wielkich inwestycji, które rząd przesyła anonimowo na konsultację. Z tym wszakże, iż dopóki oni nie wyrażą swej zgody, nie są uchwalane, nawet gdy termin oceny jest bardzo długi (tak było z gigantycznym projektem budowy tamy na rzece Yang-Tse). Proszę porównać z reżimem naczalstwo łuczsze znajet z katastrofalnymi tego skutkami.
Proszę teraz postawić się w moim położeniu. Ja pracuję nad ekspertyzą ustrojową takiego maleństwa jak Chiny Ludowe, która będzie dyskutowana na wysokim szczeblu i może mieć praktyczne skutki – tak mnie zapewniają. A u mnie w domu jestem a non person ku uciesze różnych cwaniaków politycznych. O czym to świadczy?
Napisałem ten artykuł nie w celu “popłakania” nad sobą. Absolutnie nie ma po temu powodu, a jak oceniać różne kierownictwa polityczne, wiem od dawna i umiałem sobie z nimi radzić nawet w okresie, gdy mogły być groźne. Dziś taka postawa jest tylko szkodliwa. Na próżno? Nigdy nie wiadomo i dlatego postępuję zgodnie z dyrektywą Młynarskiego: RÓBMY SWOJE! Czasy są trudne i wyboru nie ma.

Wydanie: 11/2001, 2001

Kategorie: Opinie
Tagi: Adam Schaff

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy