Chory system prawny

ZAPISKI POLITYCZNE

Jest nowy senator, nowy prezydent Szczecina i skrzywdzony Marian Jurczyk, niewinny, a jednak ukarany. I jest polski system prawny na wieki wieków, amen.

Polski system prawny został w wielu miejscach poważnie zraniony i niełatwo przychodzi mu wylizanie się z tych ran. Każde zbliże­nie do sądów i prokuratur niesie złe wiadomości. Zewsząd słychać o nagminnej korupcji, o ślamazarności w wymierzaniu sprawiedli­wości, o przedziwnym i pozostającym bezkarnie, powtarzającym się przez długie lata, systemie zwalniania złapanych na gorącym uczynku przestępców, czemu towarzyszy chęć trzymania w krymi­nałach małych ptaszków zbrodni, którym brak środków, by ujść cało z opresji. Ostatnio pojawił się nowy, bardzo przeze mnie i przez wielu ceniony, minister sprawiedliwości, profesor Lech Kaczyń­ski, zapowiadający, że zrobi wreszcie porządek w tym bałaganie. Zjednało mu to zapewnienie ogromny szacunek społeczeństwa, ale terminy zapowiadanych dokonań są tak odległe, iż boję się, że zanim obietnice zostaną dotrzymane, mapa polityczna kraju zmieni się na tyle, iż z zamierzeń wielkiej reformy zostaną tylko obietnice, chyba że nowe władze w kraju – wyłonione z wyborów w 2001 roku – będą miały na tyle rozumu i przezorności, że zatrzymają reformatora systemu sprawiedliwości na dotychczasowym stanowisku do czasu wprowadzenia w życie jego sensownych i poważnych zamierzeń. Oczywiście, równie ważne będzie wtedy pytanie, czy reformator zgodzi się zostać w nowym dla siebie środowisku. Tak czy owak ta sprawa stanie się poważnym egzami­nem odpowiedzialności za państwo elit politycznych, bo dalej tak żyć nie możemy, wiecznie nara­żeni na bandyckie popisy naszych domorosłych zbrodniarzy.

Choć popisy urządzają nie tylko owi zbrodniarze. Mamy ostatnio do czynienia ze zbrodniczym wobec ludzi i prawa popisem ustawodawczym. Oto zasłużony dla kraju pan Marian Jurczyk, sena­tor i prezydent miasta Szczecina,  został uznany kłamcą lustracyjnym w dwu instancjach. Zgodnie z ustawą pozbawiono go zarówno prezydentury, jak i mandatu senatora, wybrano na jego miejsce nowych polityków i wszystko wyglądało ślicznie, i zgodnie z prawem, aż tu nagle kretyńska usta­wa lustracyjna pokazała swoje prawdziwe – szkaradne z prawnego punktu widzenia – oblicze. Wy­buchł skandal, jakiego w europejskim systemie i porządku prawnym dawno, a może nawet nigdy, nie było. Słuchajcie ludzie uważnie! Senator Marian Jurczyk wygrał proces w postępowaniu kasa­cyjnym. Bomba.

Tylko co z nią teraz zrobić. Stan faktyczny jest taki. Niewinność prezydenta Jurczyka została uznana. W porządku. Pozostała jednak wymierzona mu kara w postaci utraty pochodzących z wy­boru stanowisk senatora i prezydenta miasta Szczecina. Kara bez winy. Tylko Polacy mogli coś ta­kiego wymyślić. Gdyby tę haniebną prawniczo ustawę pisali jacyś prawnicy – może nie byłaby ta­kim potworkiem, gdyż zabezpieczono by podsądnego przed możliwością powstania takiej kuriozal­nej sytuacji – kary bez winy. Niestety, pisali ten tekst: niewydarzony studencik historii, przez długie lata nie mogący przebrnąć przez studenckie rygory i pewien krzykliwy hodowca baranów – obaj gorliwi łowcy czerwonych głów, w które ta ustawa była wymierzona. Pozostali autorzy również wło­żyli w ten tekst, dopuszczający powstanie absurdalnej sytuacji, więcej chęci zniszczenia kolegów polityków niż stworzenia uczciwego dokumentu rozliczeń z przeszłością

Co teraz ma się stać, nie wie nikt. Jest nowy senator, nowy prezydent i skrzyw­dzony Marian Jurczyk, niewinny, a jednak ukarany. I jest polski system prawny skom­promitowany na wieki wieków, amen.

Dlatego przy całym szacunku dla profesora Kaczyńskiego, ministra spra­wiedliwości III RP, obserwuję dosyć nieufnie plany kolejnej reformy kodek­su karnego i kodeksu postępowania karnego. Gdybym miał pewność, że profesor dotrwa przy swoim zbożnym dziele, piałbym z radości, ale pamiętam, że już raz zarówno jemu, jak i Polsce odebrano okazję skorzystania z olbrzymiej wiedzy, pracowitości i uczciwości obywatelskiej Le­cha Kaczyńskiego. Na nim bowiem, na Lechu Kaczyńskim, spoczywał gigantyczny ciężar prze­prowadzenia “Solidarności” przez lata stanu wojennego. Wałęsa siedział w domu i przyjmował delegacje krajowe i zagraniczne. Kolejki królów, premierów i prezydentów odwiedzały dzielne­go robotnika stoczniowego, co nagle objawił się światu jako przepotężny destruktor komuni­zmu, a gdzieś na zapleczu, ukryty w jakiejś konspiracyjnej mysiej dziurze, siedział, myślał i pra­cował faktyczny wódz podziemia, Lech Kaczyński.

Lech Wałęsa wyrósł nam w tych ciężkich latach na olbrzyma, tym bardziej że on strasznie lubił być olbrzymem. Lech Kaczyński natomiast był – po pierwsze – zwykłym kolegą konspiratorów, przeto wydawał się kimś zwyczajnym, a – po drugie – pracował jak mało kto i potrafił w tym zagrożeniu i bałaganie zrobić jeszcze habilitację z nauk prawnych.

Dlatego też, gdy na tym Zjeździe “Solidarności”, gdzie decydowały się losy następstwa po Wałęsie, pojawiła się kandydatura Lecha Kaczyńskiego, popierałem ją z całe­go serca i ze wszystkich sił. Niestety, polska zawiść wzię­ła górę. Lecha Kaczyńskiego nie wybrano. Miał szansę Maciej Jankowski. Dwie noce z rzędu łaziłem z nim po plaży i przekonywałem Maćka do konieczności zastąpienia Lecha Wałęsy właśnie przez niego. Nie pomogło. Miał swoje trudne do przełamania opory i nie ustąpił. Natomiast rzucił się z entuzjazmem na to stanowisko Marian Krzaklewski, człowiek bez charyzmy i bez robotniczej rzetelności. Szukał natomiast wielkiej kariery i ją oczywiście zrobił. Teraz jednak wczorajsi wielbiciele i pochlebcy pomiatają nim jak zdechłym psem. Żal na to patrzeć, gdyż winę za przegraną w wyborach ponosi cała prawicowa klasa polityczna, a nie tylko sam Krzaklewski. Tak jest jed­nak w polityce, iż nie ma litości dla zwyciężonych. Każdy. kto chce się piąć na szczyty władzy, musi o tym pamiętać. Nie będzie dla niego litości, gdy spadnie.

Jakimże olbrzymem był Lech Wałęsa? Jeździł królew­skimi karetami, a tłumy wyły z zachwytu, gdzie się tylko pojawił. Nie podzielałem tych uczuć, lecz do końca życia będę pamiętał scenę przed Cmentarzem Łyczakowskim we Lwowie, gdzie zgromadził się z wrogimi okrzykami przeciw Wałęsie tłum liczący 300 do 400 osób. Ochrona prezydenta otoczyła go natychmiast zwartym kordonem. Rozepchnął ich i sam wszedł w rozjuszone zbiegowisko jakże mu wrogie. Po kilku minutach śpiewali mu “Sto lat”. Lech Wałęsa był odważny. Potrafił zaryzykować. Także ten jeden procent, jaki otrzymał ostatnio w wyborach.

19 października 2000 r.

Wydanie: 2000, 43/2000

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy