Chorzy na wzrost

Chorzy na wzrost

Od 15 do 20% światowego PKB jest marnotrawstwem, nie dostarcza ludziom żadnej wartości użytkowej poza wyciskaniem zysków Minęły już czasy, gdy krytyka wzrostu gospodarczego jako wskaźnika rozwoju uchodziła za domenę radykalnie lewicowych recenzentów kapitalizmu. Gdy jesienią 2008 r. kryzys uderzył w USA, by następnie rozlać się na cały świat, ekonomiści i publicyści gospodarczy przecierali oczy ze zdumienia, patrząc, jak kraje, które do niedawna cieszyły się imponującym wzrostem PKB – m.in. Irlandia i Łotwa – niemal z dnia na dzień znalazły się pod kreską, natomiast gwałtownie w górę wystrzeliły zgoła inne słupki – wskaźniki bezrobocia. Twierdzenie, że wzrost produktu krajowego brutto nie oznacza rozwoju, a co najwyżej przyrost produkcji, i że w warunkach zdominowania rynków finansowych przez kapitał spekulacyjny nie mówi on nic o fundamentach gospodarki ani o powszechnym standardzie życia – przestało być już ekonomiczną herezją, a przyjęło się wręcz jako komunał. Na początku 2008 r. prezydent Nicolas Sarkozy powołał specjalną komisję mającą na celu opracowanie alternatywy wobec PKB – wskaźników gospodarczych rzetelnie oddających stan rozwoju cywilizacyjnego i poziom życia społeczeństw. O komisji od razu zrobiło się głośno z racji nazwisk jej członków. Joseph Stiglitz, Amartya Sen, Kenneth Arrow – to tylko niektórzy z noblistów zaproszonych przez Sarkozy’ego. Podobny projekt, poświęcony problemowi empirycznego uchwycenia rozwoju społecznego, prowadzi OECD. Najciekawszym i najistotniejszym problemem nie jest jednak PKB jako wskaźnik makroekonomiczny, lecz raczej wyrażająca się w nim logika gospodarcza na poziomie mikro. Jeżeli ktoś przejedzie gwoździem po karoserii auta Kowalskiego, to wandal z pewnością przysłuży się wzrostowi gospodarczemu: Kowalski będzie co prawda klął jak szewc, naje się nerwów i podskoczy mu ciśnienie, ale zapewne da zarobić lakiernikowi, co pozostawi swój ślad w oszacowaniach całości krajowej produkcji towarów i usług. Jednym słowem, PKB to miara zbyt optymistyczna – maskuje ona fakt, że część dochodów firm i osób fizycznych wyraża po prostu spadek jakości życia części społeczeństwa. Dochodzi do tego kwestia drenażu zasobów naturalnych. Brazylijski ekonomista polskiego pochodzenia Ladislau Dowbor sugeruje w wydanej po polsku książce „Demokracja ekonomiczna”, że roczne wydobycie ropy naftowej powinno być raczej odliczane od światowego PKB, oznacza wszak swego rodzaju dekapitalizację – nieodwracalne zużycie kluczowego dziś środka produkcji. Chodzi jednak o coś więcej niż arytmetyczny bilans plusów i minusów. Skąd mianowicie pochodzą koszty społeczne ukrywane przez wzrost gospodarczy? Przykładowo Światowa Organizacja Zdrowia przyznaje, że stale wzrastający udział wydatków na ochronę zdrowia w globalnym PKB w dużym stopniu wyraża konieczność zmierzenia się z postępującą plagą chorób cywilizacyjnych, m.in. chorobami układu krążenia, otyłością, cukrzycą, depresją. Te z kolei masowo dotykają właśnie społeczeństwa napędzane imperatywem wzrostu gospodarczego, wiąże się on bowiem z niekorzystnymi dla zdrowia zmianami w charakterze pracy zawodowej, życia społecznego i w sposobie odżywiania się. Za inny przykład może posłużyć przedkryzysowa bańka budowlana w USA i Europie, gdzie tandetnie sklecone i przez nikogo niezamieszkane osiedla stawiano wyłącznie ku uciesze spekulantów kapitałowych, obracających derywatami kredytowymi, które okazały się pierwszą kostką domina światowej recesji. Innymi słowy, wzrost PKB sam wytwarza koszty, które następnie musi pokryć. Ponieważ trwająca od 30 lat neoliberalna globalizacja forsuje urynkowienie kolejnych obszarów życia społecznego, wypada zapytać, jaka część globalnie wytwarzanej wartości pozwala skutecznie zaspokajać kluczowe ludzkie potrzeby, podnosząc jakość życia, a jaka oznacza jedynie przelewanie z pustego w próżne. Brytyjski ekonomista Harry Shutt oszacował, że od 15 do 20% światowego PKB jest w istocie marnotrawstwem, nie dostarcza ludziom żadnej wartości użytkowej poza wyciskaniem zysków. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie sugerował, że naprawa samochodów, leczenie cukrzycy czy budownictwo mieszkaniowe, wzięte jako takie, są marnotrawstwem. Rzecz raczej w tym, że w gospodarce kapitalistycznej zakładającej całkowitą atomizację procesów decyzyjnych przedsiębiorcy, zabiegając o maksymalizację zysku, muszą znaczną część kosztów eksternalizować, czyli przerzucać na innych: na pracowników (płace i czas pracy), klientów (ceny i jakość towarów i usług) oraz społeczności lokalne (zanieczyszczenie środowiska, decyzje infrastrukturalne

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 30/2010

Kategorie: Opinie