Żołnierzy oddziałów specjalnych nie szkoli się po to, aby brali jeńców Ci faceci to prawdziwi twardziele. Nie rozdają cukierków czy kwiatów. Nie są po to, aby pocieszać. Mają zadanie do wykonania. Przychodzą, aby zabijać – opowiada Jack Walston z Nowego Jorku, weteran elitarnej jednostki komandosów Navy Seals. Twardziele z Navy Seals Żołnierze tego legendarnego oddziału zabili Osamę bin Ladena, wroga numer 1 Ameryki. Prezydent Barack Obama podziękował im za „dobrze wykonaną robotę”. Już wcześniej Navy Seals uważani byli w USA za niezłomnych bohaterów, kręcono o nich filmy, pisano książki, autorki romansów kreowały tych wszechstronnie wyszkolonych komandosów na demony seksu. Po śmierci Osamy Seals stali się prawdziwymi herosami, najsłynniejszym oddziałem sił specjalnych świata. Nocna operacja „Geronimo” nie przebiegała bez zakłóceń. Ludzie w willi szefa Al-Kaidy właściwie nie stawiali oporu. Według źródeł pakistańskich, w kierunku Amerykanów oddano tylko jeden strzał. Mimo to jeden z czterech helikopterów się rozbił. Podobno była to supertajna, „niewidzialna” maszyna nowego typu. Żołnierze elitarnego oddziału nie zdążyli całkowicie zniszczyć śmigłowca. Senator USA Saxby Chambliss twierdzi, że komandosi penetrujący kryjówkę Osamy bin Ladena w ciemnościach usuwali ładunkami wybuchowymi kolejne drzwi. Podobno mieli ze sobą psa tropiącego. Zabili dwóch towarzyszy Osamy i kobietę. Na drugim piętrze jakiś mężczyzna ostrożnie wyjrzał z sypialni na korytarz. Komandos strzelił, lecz nie trafił. Bin Laden wycofał się do sypialni i tam dosięgły go dwie kule. Żołnierze nawet nie próbowali wziąć terrorysty do niewoli. Oddział ten tradycyjnie rywalizuje z inną jednostką sił specjalnych Stanów Zjednoczonych – Delta Force. W wojnie z terroryzmem Delta operuje w Afganistanie, Seals likwidują dżihadystów w Pakistanie. W 2003 r. komandosi Delty zabili w Mosulu w Iraku dwóch synów Saddama Husajna – Udaja i Kusaja oraz 14-letniego wnuka Mustafę. Teraz śmierć Osamy bin Ladena zapewniła Navy Seals sławę. Komandosi z Delta Force gratulują kolegom, ale i zazdroszczą. Wielu członków Delty ma nadzieję, że to im uda się wyprawić do wieczności również ukrywającego się w Pakistanie przywódcę talibów, mułłę Omara. Jednostka Navy Seals została powołana do życia przez prezydenta Johna F. Kennedy’ego w 1962 r. Liczy obecnie około 2,5 tys. żołnierzy, podzielonych na dziewięć oddziałów, zawsze gotowych do akcji w każdym rejonie świata. Bin Ladena dopadł oddział szósty, którego specjalnością jest walka z terroryzmem, otoczony taką tajemnicą, że jego istnienie nigdy nie zostało oficjalnie potwierdzone. W 1987 r. oddział szósty został rozwiązany, podobno na skutek nieprawidłowości i afer związanych z zakupem uzbrojenia. Na jego miejsce powołano Naval Special Warfare Development Group, DEVGRU, jednak potocznie nadal używana jest stara nazwa. Od czasu amerykańskiej inwazji na Irak oddział szósty tak ściśle współpracuje ze służbami specjalnymi, że uchodzi za „gwardię pretoriańską CIA”. Seals, czyli Foki, to skrót od Sea-Air-Land, ponieważ żołnierze muszą równie sprawnie operować na lądzie, w wodzie i w powietrzu. Szkolenie komandosa trwa dwa lata, tyle ile trening astronauty. Foki nie przyjmują cywilów, tylko twardych żołnierzy piechoty morskiej. Przekraczających bramę obozu szkoleniowego wita napis: „Łatwy dzień był wczoraj”. Już w czasie morderczego wstępnego treningu, obejmującego biegi, marsze, niekończące się czołganie po piasku, odpada 85% kandydatów. Ci, którzy już nie wytrzymują, dają sygnał dzwonkiem, który oznacza jednak koniec marzeń o służbie w elitarnym oddziale. Po sześciu miesiącach szkolenia spośród 204 kolegów Jacka Walstona zostało zaledwie 14. Wielu potrafi znieść potworny wysiłek fizyczny, ale nie spełnia wymagań intelektualnych. W Coronado pod San Diego w Kalifornii kandydaci uczestniczą w prowadzonych na poziomie akademickim wykładach z nawigacji, pirotechniki, medycyny podwodnej, budowy sprzętu elektronicznego, natury prądów morskich i innych dziedzin. Tylko bardzo nieliczni są w stanie przyswoić sobie tę ogromną wiedzę. Punktem kulminacyjnym szkolenia jest osławiony „piekielny tydzień”, podczas którego żołnierze, nieustannie popędzani wrzaskami przełożonych, gwizdkami i kanonadą z broni automatycznej, muszą w ekstremalnych warunkach pogodowych taszczyć kłody lub ciężkie łodzie i dokonywać desantów na „nieprzyjacielskim terytorium”. – Przez sześć dni nie mieliśmy ani chwili snu. Dostawaliśmy wprawdzie jedzenie,
Tagi:
Marek Karolkiewicz









