Ciemna strona Ameryki

Ciemna strona Ameryki

Tragedia Nowego Orleanu obnażyła nieefektywność amerykańskiego systemu władzy oraz podskórny rasizm, jaki rozdziera to społeczeństwo Ekonomiczne konsekwencje zagłady Nowego Orleanu są porównywalne do strat, jakie gospodarka USA poniosła po ataku na World Trade Center – ogłosiły niedawno amerykańskie władze. I na tym kończą się podobieństwa między tymi dwoma tragediami. A różnice? W setkach dotychczasowych relacji na temat nowojorskiego zamachu wiele miejsca poświęcano fenomenalnej postawie pracowników WTC – ich samoorganizacji i wzajemnej pomocy w trakcie spontanicznej ewakuacji z płonących wieżowców. Tymczasem w Nowym Orleanie spora grupa mieszkańców biernie oczekiwała na nadchodzący kataklizm, a gdy najgorsze stało się faktem, dominującą postawą nie była wzajemna pomoc, lecz przeciwnie – grabieże, rozboje, gwałty. Dla porządku przypomnijmy, iż obie tragedie wydarzyły się w granicach tego samego państwa. Ale czy rzeczywiście była to ta sama Ameryka? – Geograficznie owszem – mówi dr Bohdan Szklarski, amerykanista z Uniwersytetu Warszawskiego. – Społecznie nie, gdyż w WTC pracowały białe kołnierzyki, finansiści, biznesmeni. Zamachy zaskoczyły również pracowników usługowych, ale nie można pominąć faktu, że byli to mieszkańcy wielkiej metropolii. W zaatakowanych wieżach znaleźli się zatem ludzie inteligentni, dobrze wykształceni, często zawodowo obyci z ryzykiem, funkcjonujący w wieloetnicznym mieście, wymagającym wyższych kompetencji społecznych; słowem, lepiej myślowo przygotowani do reagowania w niestandardowych sytuacjach. Tymczasem w Nowym Orleanie pozostali przedstawiciele najniższych warstw społecznych (co w tamtejszych realiach oznacza, że mówimy głównie o Afroamerykanach) – osoby, których postawę życiową cechuje niska mobilność, społeczna pasywność i uzależnienie od pomocy ze strony władz. Sprawy w swoje ręce I właśnie ta ostatnia cecha kryje w sobie odpowiedź na pytanie o przyczyny tak ogromnej skali kryzysu humanitarnego, jaki dotknął Nowy Orlean. Jak wynika z raportu przedstawionego w czerwcu br. przez amerykański Narodowy Instytut Standardów i Technologii, relatywnie niska liczba ofiar, które poniosły śmierć w wieżowcach WTC (w chwili pierwszego ataku znajdowało się w nich 17,5 tys. osób, tragedii nie przeżyło niemal 2,2 tys.), w znacznej mierze wynikała z ignorowania oficjalnych zaleceń władz. Zamiast zostać we własnych pomieszczeniach i nie korzystać z wind, tysiące osób wzięło sprawy w swoje ręce i zrobiło coś zupełnie przeciwnego. Dzięki czemu do listy ofiar nie dopisano kolejnych 3 tys. nazwisk. Jak to wszystko ma się do Nowego Orleanu? Tamtejsze władze zarządziły ewakuację jeszcze przed zbliżającym się huraganem. I 80% mieszkańców miasta zastosowało się do tych zaleceń. Jednak ci, którzy pozostali, w przeważającej większości nie uczynili tego w ramach świadomej kontestacji – po prostu nie mieli samochodów, pieniędzy na hotele ani zasobnych krewnych, którzy przygarnęliby uciekinierów. – To była klientela władzy, opieki społecznej – tłumaczy dr Szklarski. – Osoby, które oczekiwały, że w ich sprawie coś zrobią miasto, gubernator czy władze federalne. Huragan się zbliżał, a oni nadal siedzieli w mieście. Nikt jednak specjalnie nie protestował. Bo pamiętajmy, mówimy o południu Stanów Zjednoczonych, gdzie przetrwała stara struktura społeczna, dzieląca ludzi na nielicznych białych i bogatych oraz rzesze czarnych i biednych. W takich uwarunkowaniach zrodziło się i przetrwało do dziś powszechne wśród tamtejszych Afroamerykanów przekonanie, że ich potrzeby są załatwiane w następnej kolejności. W tym zaś konkretnym przypadku, że najpierw trzeba ewakuować białych, turystów. Tyle że władze nie sprostały tym oczekiwaniom. A potem przyszedł huragan, po którym zaczęło się piekło… Kryzys demokracji? No właśnie – to, co działo się po przejściu Katriny, w opinii wielu komentatorów raczej przypominało ogarniętą rebelią Afrykę niż amerykańskie miasto. Zaczęto się nawet zastanawiać, czy chaos, jaki zapanował w Nowym Orleanie, nie jest przypadkiem dowodem na kryzys amerykańskiego modelu demokracji, zwłaszcza jej nacisku na wolność jednostki. Czy nie jest to przypadkiem dowód na słabość demokracji w ogóle, na jej płytkie społeczne zakorzenienie? Bo wystarczyła wielka woda, by puściły wszelkie hamulce. By okazało się, że role ostatecznego regulatora przejmują, owszem, służby ratownicze, ale wraz z nimi armia i siły bezpieczeństwa. A te, zwłaszcza gdy brutalnie pacyfikują, niewiele mają wspólnego z demokracją. – Wręcz odwrotnie, chaos w Nowym Orleanie jest dowodem na nieefektywność modeli niedemokratycznych – twierdzi prof. Roman Bäcker, politolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 37/2005

Kategorie: Świat