W cieniu Jedwabnego

W cieniu Jedwabnego

Nie umawiałem się na burmistrzowanie z żadną partią, ale z państwem – z Polską.
Rozmowa z Krzysztofem Godlewskim, byłym burmistrzem Jedwabnego

Korespondencja z Chicago

– Stacja TVN w pierwszą rocznicę ceremonii w Jedwabnem krótko zakomunikowała, że były burmistrz miasteczka wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Zgadza się?
– Nie, nie zgadza się.
– Ale rozmawiamy w Chicago, a nie w Jedwabnem.
– To się akurat zgadza.
– Więc co pan tu robi?
– Jestem u teściowej. W Stanach mam jeszcze brata i kuzynów. Też ich odwiedziłem.
– Są z panem żona i córka…
– Żona Joanna jest nauczycielką w jedwabieńskim gimnazjum, a córka Karolina robi za rok maturę. Obie musiały więc wrócić w końcu sierpnia. Przez dwa tygodnie był w Stanach wraz z grupą młodzieży z gimnazjum mój syn Łukasz. Uczestniczył w specjalnym programie edukacyjnym fundacji pani Jolanty Kwaśniewskiej. Program pobytu obejmował m.in. zajęcia w Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie, ale także obejmował inne punkty programu. Chodziło o danie młodzieży jedwabieńskiej innej perspektywy widzenia świata, niż ją miała. Z pewną przesadą powiem, że ci młodzi wspaniali ludzie wyszli z cienia stodoły. Tej spalonej wraz z ludźmi 10 lipca 1941 r. Grupa wróciła do Jedwabnego. Mój syn też.
– Czyli nie wiąże pan żadnych planów z Ameryką?
– Tego nie powiedziałem. Otrzymałem interesującą ofertę pracy w moim wyuczonym zawodzie. Potencjalny pracodawca wystąpił o przyznanie mi wizy pracy. Jeżeli ją otrzymam, odbędziemy rodzinną naradę na temat dalszych losów. Niewykluczona jest opcja przeniesienia się do Stanów. Trzeba z czegoś żyć.
– O jakim zawodzie mówimy?
– Jestem absolwentem elektroniki na Politechnice Gdańskiej. Oferta dotyczy zatrudnienia w produkcji podzespołów elektronicznych do skomplikowanych systemów sterujących.
– Czy sterowanie systemem Jedwabnego też było skomplikowane?
– W inny sposób. Burmistrzem byłem przez 11 lat, więc jakoś mi to wychodziło…
– Potem przestało?
– Powiedzmy, że zacząłem otrzymywać sygnały uniemożliwiające sterowanie.
– A konkretnie?
– O… nieuczestniczeniu władz miejskich w tym wydarzeniu. Dotyczyło to także, a w zasadzie przede wszystkim, mnie. Jako burmistrz miałem z mocy ustaw o administracji terenowej witać głowę państwa i przybyłych oraz zabrać głos w roli gospodarza. Stosunkiem głosów 12:6 „ustalono”, że władza jedwabieńska dystansuje się od władzy państwowej oraz czyni despekt prezydentowi Polski (kimkolwiek by on był). Radni będący w przewadze wychodzili poza prawo. Ja tego zrobić nie mogłem, ani też nie chciałem. Zakomunikowałem, że nie podporządkuję się „zakazowi” i będę reprezentował miasto. Równocześnie zapowiedziałem, że po uroczystościach złożę rezygnację, a rada miejska wypowie się, czy ją przyjmie, czy nie.
– A ona ją przyjęła…
– …stosunkiem głosów 12:6.
– To był finał pańskiego udziału w tworzeniu historii. Nim zapytam o refleksje, wróćmy do początku. Kiedy zetknął się pan ze sprawą stodoły i dokonanego w niej mordu?
– Ten motyw przewijał się, odkąd pamiętam. Przyjechałem do Jedwabnego jako 11-latek, w 1966 r. W miasteczku byli i tutejsi, i napływowi. Czasami usłyszało się jakieś urwane zdanie, że ten czy ów „był przy stodole, jak Żydków palili”. Oficjalnie jednak historię definiował kamień z tablicą, że Niemcy wymordowali 1,6 tys. Żydów. Temat stodoły wisiał nad miasteczkiem jak jakieś fatum. Bodaj w 1988 r. lub w 1989 r. łomżyńskie „Kontakty” zamieściły obszerny artykuł, wskazujący otwarcie na udział Polaków w zbrodni. Przeszedł on jednak bez echa. To był czas transformacji ustrojowej w Polsce i inne sprawy były ważniejsze. W końcu lat 90. dowiedziałem się, że historią mordu interesują się Agnieszka Arnold i Jan Tomasz Gross, że zbierają materiały, rozmawiają z ludźmi. Potem przyszedł artykuł w „Rzeczpospolitej” w końcu kwietnia lub na początku maja 2000 r. We wrześniu tegoż roku ukazała się książka „Sąsiedzi” Grossa. Stało się jasne, że nie będzie można uciec od tej stodoły.
– Co pan wtedy o tym wszystkim myślał?
– Naturalnie pochłonąłem książkę Grossa. Była dla mnie wielkim wstrząsem. To, z czym się nie zgadzałem, to sformułowana przez autora teza o ogólnie sprzyjającym klimacie społecznym dla dokonanej zbrodni. Ja wolałem sądzić, że większość ludzi w każdej zbiorowości to normalni ludzie, dalecy od inklinacji zbrodniczych. Natomiast w sytuacji ekstremalnej, takiej jak wojna, może wyłonić się grupa działająca z najniższych pobudek, zdecydowana na zabijanie innych. Ale to tylko grupa, a nie całość społeczności. Z ulgą przyjąłem decyzję Instytutu Pamięci Narodowej o wszczęciu śledztwa. Spodziewałem się, że wykaże ono, że siłą sprawczą i wykonawczą byli Niemcy, a Polacy stanowili ledwie margines.
– Jak w Jedwabnem przyjęto zapowiedź Aleksandra Kwaśniewskiego przeproszenia za zbrodnię w miejscu jej dokonania?
– To było przełomowe wydarzenie, nadające sprawie zupełnie nową dynamikę. Było oczywiste, że stary obelisk musi zostać usunięty, ustawiony nowy pomnik, a teren miejsca zbrodni otoczony opieką. Wiadomo było, że przybędą ze świata jedwabieńscy Żydzi. Dla mnie jako burmistrza było jasne, że muszę zrobić wszystko, aby miasto zaprezentowało się godnie i poważnie. Miał na nas patrzeć świat. To było wyzwanie, że tak powiem, gospodarskie. Osobiście i prywatnie przeżywałem fakt, że tu zginęli w męczarniach zupełnie niewinni ludzie. Zginęli bez powodu, bo w grupie, która zapędzono do stodoły, nie było nikogo, kto zapisałby się jakimiś działaniami antypolskimi. Mało tego, to byli w większości starcy, kobiety i dzieci. Rodziny żydowskie były wielodzietne i wielopokoleniowe. Ilu mogło być w tej grupie ludzi w sile wieku? Co piąty? Co czwarty? Uważałem, że trzeba położyć kres profanacji ich pamięci. Oznaczyć miejsce wiecznego spoczynku i zapewnić stosowną oprawę religijną. Skupić się na wątkach żałobnych. Nie bez racji zresztą. Zaraz po zapowiedzi przeprosin prezydenta Kwaśniewskiego rozpoczęło się cyniczne granie pamięcią jedwabieńskich męczenników. Formułowano opinie, że przyznanie się Polaków do winy spowoduje lawinę roszczeń finansowych ze strony Żydów, świat uzna nas za sprawców Holocaustu na równi z Niemcami, nastąpi atak na wiarę katolicką oraz inne nieszczęścia.
Tym nastrojom uległa także znaczna część mieszkańców Jedwabnego, którzy dodatkowo eksponowali także wątki lokalne. Takie choćby, że na wszystkich jedwabian spadnie odium i przez długie lata będą obciążani za nie swoje zbrodnie, jako to „plemię kainowe”. Dla mnie najważniejsze było nie dać się ogłupić tej polityce. Zarówno lokalnej, jak i ogólnopolskiej. Bo Jedwabnem zaczęły także grać całe partie i ugrupowania. Skłamałbym, mówiąc, że nie próbowano mnie w tych rozgrywkach używać. Chociażby zachęcając do odmowy udziału w uroczystościach.
– Trzeba było się zgodzić i robić teraz karierę w jakiejś partii narodowej. Co panu przeszkadzało?
– Zakres obowiązków. Ja się nie umawiałem na burmistrzowanie z żadną partią, ale z państwem – z Polską. Tak to pojmuję. I teraz czy jako gospodarz tej ziemi mam prawo odmówić udziału w hołdzie synom i córkom tej ziemi? Obywatelom Polski, jak ja, tyle że innej religii? Czy jako katolik mam prawo odmawiać współodczuwania bólu naszym starszym braciom w wierze? Czy jako człowiek nie mam prawa do oddania szacunku innemu niewinnie umęczonemu przez innego człowieka? Przecież to jest mój zakres obowiązków. Wobec państwa, Kościoła i człowieczeństwa. To jest naturalny ład moralny. To nie jest żadna demonstracja. Demonstracją byłoby odmówienie udziału. Nie daj się, człowieku, wyprowadzić na manowce. Bądź sobą, bo masz jedną twarz, jedno życie, rodzinę, która na ciebie patrzy. Czym wobec tego jest burmistrzostwo, które mogą ci odebrać? Niczym. Taki robiłem ze sobą rachunek.
– Środowisko uznało jednak, że dokonuje pan demonstracji prożydowskiej. Pan i pańska rodzina niejedno musieliście przejść, niejednego wysłuchać…
– Nie widzę potrzeby rozwijania tego tematu. Mogę tylko powiedzieć, że rodzina cały czas stała za mną murem. Jestem jej za to wdzięczny i dumny, że mam taką rodzinę.
– Pańska postawa została uhonorowana Nagrodą Jana Karskiego. Zostaliście nagrodzeni wespół z pana krajanem, Jacobem Bakerem, rabinem z Jedwabnego.
– Nagroda Jana Karskiego była dla mnie wielkim zaskoczeniem i nie mogę pozbyć się myśli, że nie zasługuję na nią. Po pierwsze, ze względu na osobę założyciela, prof. Jana Karskiego. Po drugie, że względu na uprzednio nagrodzonych: ks. prof. Józefa Tischnera i Jacka Kuronia. Gdzie mi tam do takich postaci?! W pełni należy się natomiast Jacobowi Bakerowi, urodzonemu i wychowanemu w Jedwabnem duchownemu, który swoją postawą doprowadził do tego, że nasze miasteczko może być światłem nadziei dla Polaków i Żydów. Mimo tragedii, jaka się tu dokonała. Rabin jest człowiekiem wielkiej dobroci, pogody ducha i oddania drugiemu człowiekowi. Z zapartym tchem słucha się, z jaką miłością mówi o Jedwabnem – takim, jakie pozostawił, wyjeżdżając krótko przed wybuchem II wojny na studia religijne w Stanach Zjednoczonych. Nie ma w nim nic z rewanżyzmu. Trzeba doprawdy wielkości, aby modlić się za dusze pomordowanych w Jedwabnem i dusze tych, którzy mordowali.
Rabin Baker gościł mnie w swoim mieszkaniu na Brooklynie, oferując nocleg, samodzielnie przygotowane jedzenie i niekończące się rozmowy do późnej nocy. To było wielkie przeżycie i doświadczenie.
Nie muszę dodawać, jak wielkim zaszczytem było dla mnie w Nowym Jorku odbieranie tej nagrody i Orła Jana Karskiego razem z Jacobem Bakerem.
– Przewodniczący Kapituły Nagrody Jana Karskiego, prof. Karol Modzelewski, powiedział, że jest pan przykładem postawy prawdziwego państwowca. Czy nie czuje pan pewnego rozczarowania, że to państwo nie potrafiło pana zatrzymać, gdy wywalono pana ze stołka burmistrza Jedwabnego? Że czeka pan teraz w Chicago na uregulowanie statusu, by w wieku 47 lat zaczynać nowe życie? Że nie ma dla pana miejsca w Polsce?
– Nie, nie czuję się rozczarowany. Nie można oczekiwać rekompensat za to, że postępuje się moralnie. Tak trzeba postępować mimo wszystko i płacić rachunki z tym związane. Również osobiste.
– Czy czuje się pan wykorzystany i zużyty przez historię?
– Nie. To ja wykorzystałem historię aby – w moim rozumieniu – zrobić coś pożytecznego. Skoro Jedwabne „wybuchło” w trakcie mojej kadencji, mogłem albo sprawie godnego uczczenia 60. rocznicy zbrodni szkodzić, albo dopomóc. Może ktoś zapamięta, że wtedy… byłem. I że byłem po dobrej stronie.
– Jak pan przyjął ogłoszenie wyników śledztwa i komunikat prokuratora Radosława Ignatiewa w sprawie Jedwabnego?
– Szczerze przyznam, że spodziewałem się łagodniejszej oceny tego, co polscy sąsiedzi zrobili swoim żydowski sąsiadom. Liczyłem, że śledztwo wskaże na minimalny współudział w zbrodni. Nie mogę podważać ustaleń prokuratora Ignatiewa, którego podczas śledztwa poznałem bardzo dobrze i wysoce cenię zarówno jako człowieka, jak i fachowca. Jednak jego konkluzją o znaczącym czy wręcz decydującym udziale Polaków w zbrodni jestem zaszokowany. Nie jest żadną pociechą, że ofiar było „tylko” 300, a nie 1600, zaś czynnych uczestników „tylko” 40.
 

 

Wydanie: 2002, 37/2002

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy