Cud na Kahlenbergu

Z gadziej perspektywy

Było to roku 2002, ósmego września, w sam dzień świętego Radosława, a tak pamiętam, jakby się to działo onegdaj. Słuchaliśmy mszy świętej w kościele na wiedeńskim Kahlenbergu, kościele księdza dobrodzieja rektora Jerzego Smolińskiego. Kościół był jak nabity szlachtą, którym mnóstwo panów przewodziło. Siedzieli w ławach marszałek Senatu, profesor Pastusiak, Longinem ze swej postury zwany, bojownik wielki o sprawy Polonii na wszechświecie, i pani ambasador doktor Teresa Lipowicz, niewiasta na rakuską ziemię rzucona, by ani skrawka sukna Rzeczypospolitej tam oderwać nie dała, i pan oficer ochrony, i wielu, tak wielu mężów i niewiast też znakomitych, że skóry wołowej by nie starczyło – tyluż, że i na sejmach więcej nie widziałem. My siedzieli w ławkach, a oni stali, bo ścisk był okrutny.
Ludzie patrzyli, śpiewali wtór i niektórzy panowie też, a ksiądz Józef biskup doktor Zawitkowski, z dalekiego Łowicza, przemówił i mówił ku chwale Ojczyzny naszej, ku Unii, o polskim ciężarze na tym wyboistym gościńcu. I kiedy już godni Ciało Pańskie przyjęli, niegodni po trzykroć i siedmiokroć błogosławieni biskupem byli, wyszliśmy procesją pod księdza rektora przewodem na plac kahlenberski szlachtą i panami nabity niczym czernią w żydowskiej karczmie. I wszyscy do nóżek padliśmy pani Zofii Beklel, w miasteczku Wiedniu słynnej Prasidentin Wiedeńsko-Krakowskiego Towarzystwa Kulturalnego, łzami z radości zalaliśmy się i kolana jej ucałowaliśmy. Bo wielka to niewiasta, sama jedna wpierw dożynki polsko-rakuskie, a także czeskie, słowackie i madziarskie na Heldenplatzu wyprawiła, poloneza wodziła, rakuszanom chwalbę naszą wskazując, a potem na kahlenberskim placu też. I padliśmy pod urokiem dzieweczek i niewiast znamienitego, sławnego aż po maltańską stronę Zespołu Pieśni i Tańca im. Wandy Konarzewskiej „Lublin” przez Zofię na Kahlenberg zawiedzionego, na samym Akermanie znanego, od którego tupania do dziś Budziak cały huczy, i do nóg sobie padliśmy, łzami zalaliśmy się i wielce radowaliśmy się, że Ojczyzna nasza, choć niebożę, to wielka jest, bo takie białogłowy i dzieweczki ma. A potem jeszcze dzieciątka z Promyczków zapląsały i przesławny chór Victoria z samej stolicy, Warszawy naszej, zagrzmiał i miód na serce nam kapał, kapał, kapał.
I wtedy janczarskie piszczałki zaświstały, bębny osmańskie zahuczały i Turcy bisurmany na kahlenberską parafię wpadli. „Chryste Panie!”, niejeden zakrzyknął, niejeden po nieobecną szablę do boku sięgnął, niejedna „panie Wołodyjowski” zaszeptała.
Ale to nasi Turcy byli, z wiedeńskiego zespołu El-Ele przez cudownej urody panią Sofiję Beklel, Polkę naszą ukochaną, przywiedzeni. I Turcy ku chwale naszego pojednania na kahlenberskim wzgórzu nam zagrali, nam zatańczyli, nam zaśpiewali, bo było, co było, ale wszyscy we wspólnym imperium, Unią Europejską zwanym, niebawem będziemy. My wcześniej, Turcy ciut później. I ja do nóg im padłem, dary od Sejmu naszego przekazałem i po trzykroć zakrzyknąłem: „Turcy, przyjeżdżajcie do Rzeczypospolitej!!!” Teraz już można. A wtedy pan marszałek medal wielki Turkom przekazał na znak przyjaźni i jedności naszej. I pani ambasador Turków do Rzeczypospolitej przycisnęła i wycałowała serdecznie, i wreszcie biskup doktor Zawitkowski każdej Turczynce i Turkowi święty obrazek Maryi naszej z błogosławieństwem wręczył, a nawet zbiór swoich felietonów dostępny na stoisku polecał. I chwała wspólna ku niebu rosła. Bo pierwszy raz od 319 lat na kahlenberskim wzgórzu Polacy i Turcy społem biesiadowali, nawet za brody się nie targając.
I chwała wielka Zofii Beklel, która więcej dla promocji polskiej kultury robi niż niejeden instytut kultury. Robi to bez grosza ze skarbu Rzeczypospolitej.

PS Już w kraju naszym, przez telewizję polonię usłyszałem, że dożynki zorganizowało tzw. Forum Polonii. Wstyd i sromota, panie i panowie, pierś ku orderom wystawiać, palcem przy dożynkach nie kiwnąwszy.

 

 

Wydanie: 2002, 37/2002

Kategorie: Blog

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy