Letniskowe domki są okradane przez tubylców. Ludność bez pracy i pomysłu na życie potrzebuje funduszy na alkohol UWAŻANO MNIE KIEDYŚ za nadzieję polskiej prozy. Po sukcesie zbioru opowiadań napisałem powieść, miałem wtedy 26 lat. Zanim Jarosław Iwaszkiewicz umarł, zdążył opublikować w „Twórczości” notkę, z której wynikało, że ta powieść ukazuje upadek talentu, mojego talentu. Strzelił we mnie grom. Spopielony usiadłem, by pisać kolejną książkę, która pokaże, jak bardzo myli się słynny pisarz. Pocieszałem się, że bywał wielki, ale stał się pierwszym nadwornym pisarzem PRL-u. Czy więc jego sądy są godne zaufania? Siedziałem przy swoim starym continentalu i wygrywałem melodię „aaaaabbbbb… koniec!”. Do dzisiaj ten wykrzyknik jest końcem mojej literackiej kariery – piorun ciśnięty przez Zeusa zabił we mnie dar literackiego słowa. Zeus umarł w sierpniu 1980, gdy w Polsce wzbierała fala strajków, z której zrodziła się „Solidarność”, i został pochowany w mundurze górnika, gdyż tak sobie zażyczył w testamencie. (…) To niepowodzenie wpisało we mnie poczucie, że jestem niewystarczający, n i e w y s t a r c z a j ą c y. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem szum rzeki podziemnej. I poczułem, jak rzeczywistość potrafi odklejać się od słów, jak treść męczy się, by oddzielić się od formy, zobaczyłem, że radość podszyta jest rozpaczą, a każde oko ma swój oczodół. ZAWSZE CIĄGNĘŁO MNIE do wielkich dramatów, gdyż w ich blasku zapominałem o swoich małych. Dlatego noc stanu wojennego była nocą mojego życia. Gdy pięciu księży, obudzonych przez mnie w duchownym seminarium, biegało w gatkach, pytając, czy mają włożyć sutanny, nie mogłem im nic powiedzieć, pękałem bowiem ze śmiechu. A chciałem im powiedzieć, że muszą włożyć te pieprzone sutanny, ponieważ Zły wybiera naszych ludzi z domów jak senne ulęgałki. Zamierzałem zagrzmieć: „Szanowni wielebni! Oto nareszcie nadszedł czas, na który ludzkość czeka od tysięcy lat, trzeba obudzić Pana Boga”. Ale pękałem ze śmiechu, więc nie mogłem nic powiedzieć. Czułem wtedy, że na ramieniu siedzi mi diabeł, czy nie braciszek tego, który na framugach wyważanych drzwi zostawiał ślady pazura łomu? Przegraliśmy tę noc. Ale szybko udało nam się zbudować podziemie pełne światła i byliśmy razem, tak pięknie zbuntowani. Świat stał się czarno-biały, oni byli po stronie mroku, my po stronie światła. Ale gdzieś w środku lat 80. nasza konspiracja zaczęła gnić. Świat tak już jest urządzony, że wszystko w nim gnije, prędzej lub później. Z czego żyłem przez te lata? Z powietrza, było wtedy tak gęste, że można je było jeść. I żyłem niezgodą na stan rzeczy. Ludzie spotykali się, dotykali i karmili sobą nawzajem. Wszyscy żyliśmy w gęstym międzyczasie i czekaliśmy na cud, w który nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzył. I stał się cud. W roku 1989. I przerósł nas wszystkich. Za długo czekaliśmy i nie wiadomo kiedy popadliśmy w stan rozkładu. Nasi wrogowie też znajdowali się w opłakanym stanie. I tak wpadliśmy sobie w ramiona, ofiary i oprawcy. Wkrótce nasza zdziesiątkowana i zdegenerowana, chociaż zwycięska, partyzantka poszła w rozsypkę. Przypominamy weteranów dawnej wojny, którzy wymieszali się ze swoimi wrogami, by wspólnie lub osobno łupić kraj. Nastało nowe stulecie. Rzadko wracam myślami do przeszłości. Tylko czasami, gdy uwodzę młode dziewczęta, pokazuję grzbiety swoich książek, dostrzeżone niby przypadkiem wśród innych woluminów. Mówią o moim triumfie i klęsce. Ale po tylu latach nawet klęska przypomina już tylko łeb wypchanego drapieżnika. (…) Już na progu naszej wolności wiedziałem, że nie bardzo nam ta wolność wychodzi. I że jesteśmy chorzy. Pocieszałem się, że choroby narodowe są nietypowe, nikt nie zna ich przebiegu i tego, jakie są rokowania, więc może kiedyś okaże się, że ta przypadłość to był bieg po zdrowie? Póki co Polska jest zarządzana psychotyczno-anarchicznie. I zaczęło się kretynienie powszechne. Kretynieje telewizja, z jej kanałów coraz obficiej leją się krew i wymiociny. Kretynieje prasa z wywieszonym jęzorem goniąca za sensacją, brukowce po południu rzucają się sobie do gardeł, a po nocach kopulują. Kretynieją nawet nasi skretyniali politycy. I nagle, jakby nigdy nic, minęliśmy rok 2000. Wystrzeliły w niebo tysiące sztucznych ogni, jakby ludzie chcieli przekonać siebie nawzajem, że żyją w bajkowym świecie spadających gwiazd. To chyba wtedy bezgłośnie pękła bariera naszej odporności. Krzewić
Tagi:
Tomasz Jastrun









