Czarna lista Hollywood

Czarna lista Hollywood

Komisja McCarthy’ego złamała największe gwiazdy ekranu. „Good Night, and Good Luck” przypomina, jak jeden dziennikarz skutecznie się jej przeciwstawił Jeden odważny dziennikarz, Edward R. Murrow, jest w stanie skutecznie przeciwstawić się antykomunistycznej nagonce rozpętanej przez senatora McCarthy’ego. To przesłanie filmu „Good Night and Good Luck” (reż. G. Clooney), który prawdopodobnie zgarnie w tym roku bukiet Oscarów. Gratulujemy na zapas. Dla nas jednak od filmu ważniejszy jest kontekst takiej nagonki. Kto wie, może ta wiedza przyda się i nam? 205 nazwisk Rosjanie skonstruowali już bombę jądrową i do rozpętania histerii nie trzeba było wiele. Wystarczyło jedno przemówienie. Wygłosił je 9 lutego 1950 r. zupełnie nieznany senator z Wisconsin, Joseph McCarthy, potrząsając kartką papieru: „Mam tutaj listę nazwisk 205 osób, o których sekretarz stanu wie, że są członkami partii komunistycznej, a mimo to nadal pracują w Departamencie Stanu i kształtują jego politykę”. Ameryka zdębiała, choć McCarthy co miesiąc zmieniał zeznania – z 205 osób szybko zszedł na 57. Ale „czterech jeźdźców kalumnii – strach, niewiedza, fanatyzm i potwarz” ruszyło przez Stany. Skala czystek, które rozpętał, przeraża do dziś – tylko z redakcji „Głosu Ameryki” usunął 830 pracowników. Awantura byłaby bez porównania mniejsza, gdyby nie telewizja. I w samej nagonce nic nie zmieniło to, że również telewizja pogrzebała senatora McCarthy’ego. Z roku na rok przed kamerami błaźnił się coraz bardziej. Koledzy senatorzy śmiali się w kułak, wyborcy krytykowali. Wpadł więc alkoholizm i umarł w samotności, mając zaledwie 48 lat. Ale kogo to obchodziło? Szpiegomania wisiała w powietrzu i tę koniunkturę wykorzystywał, kto żyw. Na przykład niejaki Robert Harrisom, wydawca szmatławca o nazwie „Confidential” – pierwszego pisma, które prowokowało skandale, fotografowało je i bohaterów opisywało z imienia i nazwiska. Harrisom nasyłał początkujące modelki na polityków i gwiazdy filmu. Te wciągały panów do tanich hoteli, a tam już operowali reporterzy wyposażeni w ówczesne cuda techniki – aparaty na podczerwień i teleobiektywy. „Confidential” z dnia na dzień osiągnął nakład 4 mln egzemplarzy. Co potwierdziło jego motto: „Amerykanie lubią czytać o rzeczach, które sami boją się robić”. Do nagonki przyłączył się szef FBI, J. Edgar Hoover – jako tropiciel „mafii homoseksualnej” w Departamencie Stanu. Jego hasło: „Komuniści i zboczeńcy to jedno i to samo”. Hoover zawiadomił Kongres, że ma teczki na 14 tys. 414 „zboczonych” pracowników urzędów federalnych. Kongres zadrżał w posadach i przyznał FBI specjalne uprawnienia do wyławiania i ewidencjonowania „zboczeńców seksualnych”. Teraz agenci przesiadywali w barach dla gejów i lesbijek i notowali urzędników, którzy wpadli na drinka. Uzbierało się tego 300 tys. stronic. Było to posunięcie idiotyczne w czasach, kiedy prawdziwi szpiedzy radzieccy pracowali nie w Hollywood, lecz w ośrodku naukowym w Los Alamos, gdzie konstruowano amerykańskie bomby jądrowe. Tylko w 1945 r. dostarczyli do Moskwy 1,8 tys. rolek mikrofilmów z wdrażanego tam supertajnego projektu Manhattan. Ale o wiele łatwiej było tropić „zagrożenie homoseksualne” tożsame z miazmatami komunizmu. Ostatecznie Amerykanie pamiętali jeszcze raport Kinseya z 1948 r.: „37% Amerykanów przyznaje się otwarcie do kontaktów homoseksualnych”. Teraz grozę zwiększała literatura. James Jones w szeroko czytanej powieści „Stąd do wieczności” (1951) śmiało zasugerował, że amerykańską armią rządzi lobby homoseksualne. Prasa nie zostawała w tyle. „Newsweek” i „Time” prześcigały się w artykułach o queer people (podejrzani, ale też: pedały). I nie robiły różnicy między homoseksualistą a mordercą dziewczynek. A dziewczynki otrzymywały w szkole kolorowanki, które przestrzegały przed kontaktami z „obcym panem”. Kongres zaś utworzył nową Komisję Śledczą ds. Bieżących Materiałów Pornograficznych. Miała tropić „plugawe książki o seksie, które wpływają na młodzież naszego kraju”. Od razu znalazło się na nich 274 pozycji. W tym rzecz legendarna i niewinna – „Buszujący w zbożu” J.D. Salingera. Polowania na gejów przeplatały się z ćwiczeniami „przeciwatomowymi” w amerykańskich szkołach. Dzieci uczono chować się przed promieniowaniem pod ławkami. Na pierwszych stronach gazet figurowały pasy zniszczeń wokół wielkich miast, które nieuchronnie spowodują rakiety nakierowane przez „czerwonych” (reds – kluczowe słowo epoki). Niektóre może już nad Ameryką latają – drugim

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 08/2006, 2006

Kategorie: Kultura