Czekoladoholicy

Czekoladoholicy

Autor bajki „Charlie i fabryka czekolady” sam był dziwakiem. Dobrą adaptację filmową mógł zrobić tylko inny dziwak

Czekoladowe lody, które nie topią się, nawet jeśli kilka godzin są poza lodówką, karmelki co dziesięć sekund zmieniające kolor, gumy do żucia, które nie tracą smaku, setki rodzajów czekoladek… W miejscu, gdzie produkuje się takie cuda, gdzie w jednej z hal płynie prawdziwa czekoladowa rzeka, jednym słowem – w fabryce marzeniu fanatyka słodyczy spotkali się trzej ekscentrycy. Spotkanie było wirtualne, na taśmie filmu „Charlie i fabryka czekolady”, bo autor bajki, Roald Dahl, od 15 lat nie żyje. Pewnie znalazłby jednak wspólny język z dwoma hollywoodzkimi outsiderami – Timem Burtonem i Johnnym Deppem. Bo wszyscy mogliby się podpisać pod jedną z jego maksym: „Nonsensu ciut co jakiś czas, docenią najmądrzejsi z nas.”

Czekoladowy sen

Nie znosił brodaczy, przemówień i muzeów. Tymczasem niedawno w Anglii otwarto jedno właśnie jemu poświęcone, m.in. z drzwiami o wyglądzie i zapachu prawdziwej czekolady. W krajach anglojęzycznych Roald Dahl do dziś bije w rankingach popularności autorów dziecięcych nawet samą J.K. Rowling. Choć bliżej mu do braci Grimm czy Lemony’ego Snicketa z jego „Serią niefortunnych zdarzeń” niż do idyllicznych bajek Disneya. Krytycy z rezerwą podchodzili do jego wizji społeczeństwa, krytyki dorosłych, pogardy dla instytucji. Zarzucano mu, że nierealistycznie przedstawia świat. Ale właśnie kombinacja grozy i magii zyskała mu uwielbienie czytelników. Bo jak sam przyznawał, kluczem do sukcesu było to, że „konspirował z dziećmi przeciwko dorosłym”. To u niego dzieci mogą się dowiedzieć, jak rozpoznać wiedźmę, i wcale nie w bajce, ale w realnym świecie…
Na świat przyszedł 89 lat temu w Llandaff, w południowej Walii. Gdy był uczniem w szkole w Repton, producent czekolady Cadbury zapraszał dzieciaki, żeby oceniały nowe słodkości. Chyba nie trzeba dodawać, że z tych wspomnień narodziła się fantastyczna wizja fabryki czekolady w opowiastce „Charlie i fabryka czekolady” i „Charlie i Wielka Szklana Winda”. W 1934 r. Dahl zaczął pracę dla Shell Oil Company, został jej przedstawicielem na wschodnią Afrykę. W czasie II wojny światowej był pilotem RAF, został ciężko ranny, gdy zestrzelono go nad Libią. Niektórzy dowodzą, że jego fascynacja makabrą narodziła się po tym, jak oglądał swoje ciężkie rany. W 1942 r. wysłano go do USA jako attaché lotniczego, a rok później napisał pierwszą książkę dla dzieci „Gremliny”. Potem były m.in. „BFO, czyli Bardzo Fajny Olbrzym”, „Matylda”, „Wiedźmy” i inne. I oczywiście „Charlie i fabryka czekolady”.
Zapamiętano go jako człowieka wielu sprzeczności: wojenny bohater, filantrop, zapalony ogrodnik, kochający ojciec – miał piątkę dzieci – a także mistyfikator, antysemita i nieskromny promotor siebie samego. W pierwszej wersji „Charliego…” tajemniczy, niezmordowani mali pracownicy fabryki czekolady mieli czarny kolor skóry i żywo przypominali afrykańskich pigmejów. Oskarżony o rasizm Dahl zmienił ich wygląd. Jego opowiadania dla dorosłych są równie nierealne, ale zdecydowanie bardziej cyniczne i złośliwe – w „Lamb to the Slaughter” sportretował żonę zabijającą niewiernego męża mrożonym udźcem baranim, który następnie serwuje policjantom prowadzącym śledztwo. Dahl był też autorem scenariusza do „Żyje się tylko dwa razy”, Bonda z Seanem Connerym.
Bajka „Charlie i fabryka czekolady” zachwyciła czytelników na całym świecie – sprzedano 13,7 mln egzemplarzy w 32 językach. Nic dziwnego, że Hollywood zapragnęło dobrać się do sklepu ze słodyczami Dahla. W 1971 r. pierwsza adaptacja z Genem Wilderem w roli głównej wkroczyła na ekrany. W kinach film nie zrobił furory, ale po emisji w telewizji zyskał miano kultowego. Dahl był jednak niezadowolony – uważał, że wybrałby lepszego odtwórcę roli właściciela fabryki, poza tym wściekał się z powodu zmian w fabule. Kolejne adaptacje, m.in. „Matyldy”, „Bardzo Fajnego Olbrzyma” i „Wiedźm” zniechęciły go zupełnie do fabryki snów. W rezultacie nie zgadzał się na kolejną filmową wersję „Charliego…”.

Edward to ja

Najwyraźniej Dahl za życia miał pecha do reżyserów. Tim Burton zabierając się do adaptacji jego książki, od razu zapowiedział, że nie będzie kręcił słodkiej bajki, bo „częścią dzieciństwa są też bardzo ponure zdarzenia”, a poprzednia wersja była zbyt sentymentalna. Przyznał, że pociągają go mroczna atmosfera i przewrotny humor, czyli coś, co zawsze można znaleźć w jego własnych filmach. Zresztą nie tylko, bo Burton jest też autorem opowiadań dla dzieci, których bohaterami są na przykład pół chłopiec, pół ostryga, chłopiec z sera brie albo dziecko robot, które rodzi się zaskoczonym tym faktem rodzicom. Wszystkie postacie kończą zdeformowane, zmiażdżone albo… zjedzone (chłopiec z sera brie), ale te makabryczno-zwariowane historie traktują po prostu o małych istotach w okrutnym świecie. I niejeden już zauważył, że mają coś z bajek Dahla…
Tim Burton to jeden z największych oryginałów współczesnego kina. Szczupły facet, zwykle ubrany na czarno, z rozwichrzonymi włosami i nieobecnym spojrzeniem, wygląda trochę jak jego bohaterowie z ekranu. Bohaterowie zawsze niezwykli, samotni, zagubieni w fantastyczno-makabrycznym świecie, w którym królują surrealistyczne poczucie humoru, gotycka stylistyka i zabawa kiczem. Nawet wielkie produkcje, które czasem dostają się w jego ręce – takie jak „Batman” czy remake „Planety małp” (choć ten obraz raczej nie jest powodem do dumy) – mają jego znak firmowy.
Wychowywał się w leniwym kalifornijskim miasteczku Burbank, które potem sportretował w „Edwardzie Nożycorękim”, uważanym za najbardziej autobiograficzny z jego filmów. Był bardzo introwertycznym dzieckiem, które od nudy uciekało w świat wyobraźni i horrorów w telewizji – zwłaszcza tych z legendarnej angielskiej wytwórni Hammer. Tym, co naprawdę lubił robić, było rysowanie. Zdobył stypendium w California Institute of Arts, a potem zaczął pracować w wytwórni Disneya, m.in. przy realizacji „The Fox and the Hound”. To była mordęga. Żeby uciec od rysowania uroczych lisków, doszlifował do perfekcji sztukę spania przy biurku z wyrazem twarzy geniusza przy pracy. Najwyraźniej ktoś się nabrał, bo dano mu szansę zrobienia pierwszego filmiku „Vincent”. Potem było kilka kolejnych krótkometrażówek i wreszcie pierwsza pełnometrażowa produkcja „Wielka przygoda Pee-Wee”.
Po zwariowanej opowieści „Sok z żuka” po raz pierwszy wielka wytwórnia zaryzykowała i powierzyła mu stery „Batmana”. I to był strzał w dziesiątkę. Do dziś film z Michaelem Keatonem, Jackiem Nicholsonem i Kim Basinger uchodzi za najbliższy duchowi komiksu Boba Kane’a, a do tego urzeka wizualnym rozmachem, cytatami z malarstwa i filmu. Burton nakręcił potem pierwszy film z Johnnym Deppem – „Edward Nożycoręki”, a następnie „Powrót Batmana”, gdzie Michelle Pfeiffer wystąpiła w kocim kostiumie, a Danny de Vito w śpioszkach jako Pingwin. Jeden ze swoich filmów poświęcił najgorszemu reżyserowi wszech czasów („Ed Wood”), inny był posklejany z klisz i stereotypów na temat kosmitów („Marsjanie atakują”), a jeszcze inny stanowił pastisz horrorów i kryminałów w jednym („Jeździec bez głowy”). Przydarzyły mu się też remake „Planety małp” i mało udana „Duża ryba” z Ewanem McGregorem.
Krytycy zarzucają jego ostatnim filmom zbytni sentymentalizm. Czyżby zmieniło go tak ojcostwo? Dwa lata temu przyszedł na świat syn jego i Heleny Bonham Carter. Burton uważa to wydarzenie za coś w rodzaju pojawienia się fantastycznego kosmity w jego życiu. I na pewno ogląda więcej programów dla dzieci. Tylko nie może się zdecydować w wywiadach, czy Teletubisie wprawiają go w dobry nastrój, czy są powodem koszmarów…

Fabryka Jacksona?

W filmach Burtona zawsze znajdą się: dziwnie wyglądający samotnik, współczująca dziewczyna, fantastyczne dekoracje, zimowy pejzaż i… Johnny Depp. To już czwarty film tej filmowej spółki – po „Edwardzie…”, „Jeźdźcu bez głowy” i „Edzie Woodzie”, najlepszych obrazach Burtona. Jakiś czas temu reżyser zachwycał się, że to jedyny aktor w kinie przygodowym, który gra jak mała dziewczynka. Depp ma na koncie role samych wrażliwców, melancholików, buntowników i dziwaków. Któż inny mógłby zatem lepiej zagrać Willy’ego Wonkę, właściciela bajecznej fabryki czekolady?
„W dziedzinie czekolady to prawdziwy czarodziej! Jest w stanie zrobić z czekolady wszystko, co zechce”, czytamy w książce Dahla. Pan Wonka jest sławny na cały świat, ale nigdy nie wychodzi z fabryki i nie zatrudnia nikogo z zewnątrz. Całą pracę wykonują Umpa-Lumpy, małe ludziki, wdzięczne za uratowanie z nieprzyjaznej dżungli. Pewnego jednak dnia pan Wonka ogłasza, że pięciorgu szczęśliwym dzieciakom pokaże wnętrze cudownej fabryki. W tabliczkach czekolady ukryte są złote talony, a jeden z nich dostaje się w ręce Charliego Bucketa, który wraz z rodzicami i czworgiem dziadków mieszka w walącym się domku na skraju miasteczka. Podobnie jak w książce pozostała czwórka zwycięzców to dość karykaturalne postacie dzieciaków, których przywary zostaną ukarane w trakcie zwiedzania. A grzeczny, uroczy – i dzięki grze aktualnej dziecięcej gwiazdy, Freddiego Highmore’a nie nazbyt łzawy – Charlie zyskuje wielką nagrodę…
Burton stworzył bajkową, pyszną fantazję z odrobiną grozy, kiczu i sentymentalizmu. Miasteczko, gdzie rozgrywa się akcja, nie przypomina bajkowych dekoracji. To ponure miejsce, nad którym góruje tajemnicza fabryka słodkości, jakby żywcem wyjęta z filmu epoki niemieckiego ekspresjonizmu – który zawsze fascynował reżysera. Ale za to w środku – to już marzenie czekoladoholika…
Wersja burtonowska jest wierniejsza oryginałowi niż pierwsza adaptacja, ale reżyser nie byłby sobą, gdyby nie wyjaśnił przyczyn dziwactwa pana Wonki. Dopisał więc w scenariuszu postać surowego ojca, dentysty, który zwalczał u małego Willy’ego zamiłowanie do słodyczy. Wyszło to dosyć zgrabnie i przekonująco i nawet sam autor chyba nie mógłby się przyczepić.
Depp gra brawurowo postać tajemniczego wytwórcy czekolady. Szaleńczo kolorowe stroje, nadnaturalnie białe zęby, ukazywane w niesamowicie szerokim uśmiechu, chwilami jak dobry wujek, chwilami jak dziecko. Skrzyżowanie gwiazdy rocka z prezenterem teleturnieju i lekkim wariatem. Jego śmiech i niektóre miny przypominają nieco… Michaela Jacksona. Ale zarówno Depp, jak i Burton ostro odżegnują się od takich skojarzeń.
To nie jest cudna, słodka bajeczka dla maluchów – tak jak nie jest nią oryginał książkowy. Jest jednak hołdem dla dobroci, miłości, odrobiny fantazji i zupełnie bezproduktywnej – ale niezastąpionej – przyjemności wcinania słodyczy.

 

Wydanie: 2005, 36/2005

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy