Miał być dumą kraju – zniszczył socjaldemokrację i wiarę w nową generację polityków Kto idzie w górę za szybko, szybko też spada, powtarzają dzisiaj Czesi w rozmowach przy piwie. Starsze pokolenie polityków i praskich autorytetów ubolewa także nad poziomem intelektualnym i moralnym wielu nowych, młodych przywódców w czeskiej polityce, którzy – jak napisał dziennik „Mlada Fronta Dnes” – „znają się na socjotechnice i marketingu w polityce, ale za jednego halerza nie ma w nich poczucia przyzwoitości ani świadomości (politycznej) misji”. Od miesięcy nad Wełtawą te tematy budzą ogromne emocje i nie przypadkiem. Czesi mieli, jak wszystkie narody, oczywiście, swoje skandale w polityce od dawna, co jakiś czas prasa miała o czym pisać w związku z łapówkarstwem lub rozwiązłym życiem swoich ministrów i posłów, ale tzw. sprawa Stanislava Grossa, wciąż jeszcze (w minionym tygodniu) premiera kraju, przerosła wcześniejsze kompromitujące zdarzenia o kilka długości. Na dodatek uderzyła ona tym boleśniej, po pierwsze – czeską socjaldemokrację, po drugie – całą elitę polityczną, po trzecie wreszcie – wszystkich obywateli, że dotyczyła i dotyczy polityka, który uchodził – i to nie tylko w swojej własnej partii – za cudowne dziecko polityki, za lidera nowego typu, bez skażeń z (komunistycznej) przeszłości, a więc kogoś na kształt polityka XXI w. w Czechach. Odchodzący w najbliższych dniach – bo taka zapowiedź już jest – premier najbardziej zawinił przede wszystkim tym, że nie potrafił wytłumaczyć pochodzenia swego, niemałego jak na 35-latka, osobistego majątku. Już w 2004 r. czeska prasa zaczęła zadawać – niewygodne dla Grossa – zasadnicze w tej materii pytania, kiedy ujawniono, że czeski premier jest m.in. właścicielem luksusowego mieszkania w stolicy i rozległych terenów budowlanych pod Pragą o wartości wielu milionów koron, co nie dawało się w żaden sposób porównać z zarobkami Grossa jako posła czy ministra. Gross długi czas unikał odpowiedzi i wyjaśnień w tej sprawie, w końcu dość naiwnie zaczął tłumaczyć, że pieniądze na wielkie inwestycje pożyczył mu krewny, który jest…emerytem. Już samo takie pokrętne tłumaczenie rozjuszyło opinię publiczną i dziennikarzy. A Gross tymczasem dolał jeszcze oliwy do ognia, zarzucając publicznie mediom, że – rzekomo – biorą udział w brudnej grze politycznej. Na odwet nie trzeba było czekać. Prasa zapytała zaraz, w jaki sposób firma żony Grossa, Szarki Grossovej, nabyła inną luksusową kamienicę w Pradze. I ujawniła, że kredyt na kupno tej nieruchomości poręczyła małżonce premiera jej przyjaciółka Libusza Barkova, która jest właścicielką innej praskiej kamienicy, w której mieści się – jak określają to czeskie media – salon erotyczny dla zamożnej klienteli. Posłużyło to za kanwę do prasowych tytułów ogłaszających, że majątek premiera pochodzi z… prostytucji. Wydarzenia nabrały tempa na wiosnę, kiedy w Pradze doszło do manifestacji organizowanych przez komitety obywatelskie domagające się odejścia Grossa ze stanowiska szefa rządu. Coraz częściej zaczęto wypominać liderowi socjaldemokratów nie tylko nieetyczne postępowanie przy zdobyciu majątku, ale także błędy w rządzeniu i niewywiązywanie się jego rządu z obietnic złożonych podczas zaprzysiężenia. List otwarty do Grossa z wezwaniem do rezygnacji z uwagi na brak kompetencji wystosowało 50 profesorów Politechniki Praskiej, Uniwersytetu Karola oraz Czeskiej Akademii Nauk. W Pradze pojawiło się 30 gigantycznych billboardów, na których znalazły się fotografie różnych osób i napis: „Wstydzę się za swego premiera”. Gdyby Gross miał większe doświadczenie życiowe, mądrzej myślał albo słuchał dobrych doradców, pewnie by swoją polityczną karierę mógł uratować. Niestety, zarówno czeski premier, jak i jego polityczne otoczenie wybrali wariant na przeczekanie. Wielkanocny kongres CzSSD wręcz uchwalił, że trzeba działać tak, żeby nie doszło do przedterminowych wyborów. CzSSD rządzi w Czechach jednak nie sama, lecz w kruchej (zaledwie łącznie 101 mandatów w 200-osobowej Izbie Poselskiej) koalicji z chadecją oraz liberałami. Koalicjanci uznali tymczasem, że popieranie skompromitowanego Grossa nie ma politycznego sensu. Najpierw wystąpił z rządu wicepremier ludowiec, potem kolejni koalicyjni ministrowie, a w końcu także pierwsi socjaldemokracji, m.in. minister informatyzacji, Vladimir Mlynarz. Premier próbował się jeszcze tłumaczyć w specjalnym telewizyjnym wystąpieniu, ale zrobił to – jak to często zdarza się politykom – za późno i nieszczerze. „Gross przepraszał za słowa, a nie za czyny”, napisała też „Mlada
Tagi:
Mirosław Głogowski









