Ilościowy sukces, jakościowa klęska – tak można spuentować polski boom edukacyjny ostatnich dwóch dekad Po 1989 r. pojawiła się wielka, naturalna w sytuacji przemian ustrojowych, presja na szybkie reformowanie polskiego szkolnictwa – od przedszkola do uniwersytetu. Dziś zbieramy pierwsze tego owoce. Wiele z nich nie jest jednak tak słodkich, jak oczekiwano, a niektóre są bardzo kwaśne. Uniwersytet zaczyna się w liceum Wielce kontrowersyjne było przywrócenie w 1999 r. – po 51 latach niebytu – gimnazjów. Zrodziło to – wciąż rodzi i rodzić będzie – wiele kłopotów organizacyjnych, programowych, konfliktów społecznych itp. A efekty dydaktyczne oraz wychowawcze tej reformy są właściwie żadne, może nawet jest gorzej, niż było. Po kilkunastu latach istnienia gimnazjów wołanie o ich likwidację jest coraz głośniejsze. Partie polityczne czy ruchy społeczne, które obiecają, że zlikwidują gimnazja (i przy okazji powiaty), mogą liczyć na duży sukces wyborczy. Poprzez przywrócenie gimnazjum skrócono m.in. naukę w liceum, co zdezorganizowało nieźle funkcjonujące wcześniej szkolnictwo średnie. Do tego dochodzą chaotyczne reformy programowe, zmiany wymiaru nauczania przedmiotów, modyfikacje ich treści oraz sposobu egzekwowania wiedzy. Największym błędem było znaczące ograniczenie nauczania matematyki i fizyki. Reformy nie tylko nie zapobiegły obniżaniu się poziomu nauczania w liceach i deprecjacji matury, ale – wiele na to wskazuje – procesy te przyspieszyły. Wpłynęło to ujemnie na jakość wiedzy absolwentów, czyli kandydatów na studia. Wyrazem tego były m.in. zmiany edukacyjnych preferencji maturzystów, jak chociażby masowe unikanie kierunków, gdzie niezbędna jest matematyka czy fizyka, i orientowanie się na studia humanistyczne. To zaś stało się jedną z ważniejszych przyczyn późniejszych perturbacji na rynku pracy absolwentów – za dużo humanistów, za mało inżynierów. Punkty albo pieniądze Zlikwidowano również egzaminy wstępne do publicznych szkół wyższych, które były skutecznym sitem selekcyjnym, dzięki czemu uczelnie otrzymywały dobre ziarno. Egzaminy zastąpiono punktami za oceny na świadectwie maturalnym. Ci kandydaci, którzy zgromadzili największą liczbę punktów, mają pierwszeństwo wyboru bezpłatnych, stacjonarnych kierunków studiów i oni wypełniają urzędowe limity przyjęć. Ale polski system szkolnictwa wyższego – i tu właśnie zaczyna się główny problem – nie zamyka też drzwi przed tymi, którzy tych punktów mają mało i nie zmieścili się na limitowanych listach. Punktów nie trzeba mieć wiele, jeśli się ma pieniądze. Pieniądz otwiera drzwi do prawie wszystkich szkół wyższych (poza artystycznymi i medycznymi), jeśli nie na studia stacjonarne, to na niestacjonarne, jeśli nie na tej uczelni, to na innej. Kto chce studiować, a ma pieniądze, studiował będzie i dyplom otrzyma. W ostatnich latach wśród absolwentów z gorszymi maturami upowszechnia się praktyka, że na studia I stopnia (licencjackie) idą do najbliższych, małych zawodowych szkół wyższych (publicznych i prywatnych), o – na ogół – niskim poziomie nauczania, później przechodzą (przeważnie bez żadnej selekcji bądź jest ona pobieżna) na studia II stopnia, czyli magisterskie (stacjonarne lub niestacjonarne), do dobrych uczelni – uniwersytetów lub politechnik. Tutaj formalnie zrównują się z wyżej punktowanymi kolegami. Kończą ostatecznie te same uczelnie w tym samym czasie i otrzymują identyczne dyplomy magisterskie. Pozornie nic w tym nagannego. Ale sprawa bynajmniej nie jest tak jednoznaczna. Równanie w dół – jak ilość niszczyła jakość Zrównanie dwóch strumieni studiujących, czyli tych, którzy dostali się „za punkty”, z tymi, którzy dostali się „za pieniądze”, czyni zbiorowość studencką bardzo niejednorodną, o różnym potencjale intelektualnym, odmiennych postawach i oczekiwaniach. Wywiera to na ogół ujemny wpływ na jakość i efektywność procesu dydaktycznego. Wśród studentów spotykamy liczną grupę wspaniałych młodych ludzi o dużej wiedzy i chcących ją pogłębiać, świadomych swoich szans, kreatywnych itp. Ale jest też druga grupa, wcale niemała, i – co gorsza – systematycznie rosnąca. Są to osoby, które w szkole wyższej (a na pewno nie na żadnym uniwersytecie) nie powinny się znaleźć, głównie ze względu na kiepski potencjał intelektualny, znaczną „odporność na wiedzę”, wspartą dość często niską kulturą osobistą i pospolitym cwaniactwem. Płacąc za studia, „kupują” w istocie nie wiedzę i umiejętności, lecz jej urzędowe namiastki, czyli indeksy, a na końcu – dyplom. Wybierają zatem takie kierunki i takie szkoły, gdzie ten „towar” jest najłatwiej
Tagi:
Czesław Bywalec









