Maszynista, który zobaczył przed lokomotywą samobójcę, może tylko włączyć sygnał ostrzegawczy, hamulec i czekać – Jechałem towarowym na Śląsku. Nagle na moim torze zobaczyłem stojący skład. Włączyłem hamowanie i uciekłem do maszynowni. Położyłem się na podłodze i czekałem. To były najdłuższe sekundy w moim życiu. Witałem się ze śmiercią. Zabrakło jej 20 m. W takiej odległości przed przeszkodą stanęła moja lokomotywa – opowiada Józef Jaworski ze Skarżyska-Kamiennej. Mniej szczęścia miał maszynista prowadzący pociąg osobowy na trasie Poznań-Wolsztyn. Na niestrzeżony przejazd wjechał tir załadowany żwirem. Lokomotywa rozerwała naczepę i pchała ją 125 m. Naczepa zmiażdżyła kabinę. Jeden maszynista zginął na miejscu, drugi został poważnie ranny. Większość ofiar kolejowych wypadków wygląda jak po uderzeniu granatu. Najcięższa lokomotywa waży do 120 ton. Droga hamowania składu o wadze 1000 ton może wynieść 2 km. Maszynista nie jest w stanie zatrzymać pociągu przed przeszkodą. Kiedy ją ujrzy, może włączyć sygnał ostrzegawczy, hamulec i czekać. Prowadzą składy dalej Elektrowóz ciągnący skład z Bydgoszczy do Piły zbliżał się do Białośliwia. Dwie dziewczyny w wieku 16 i 17 lat weszły na łuk torów. Stanęły między szynami, trzymając się za ręce. Była letnia, ranna szarówka. Czekały na światła lokomotywy. Maszynista zobaczył dziewczyny w odległości 50 m od czoła pojazdu. Działał jak automat, zgodnie z procedurami obowiązującymi w takich sytuacjach. Niewiele mógł zrobić. Jedną z samobójczyń odrzuciło na bok, druga dostała się pod pociąg. Uderzenie ciał spowodowało uszkodzenie instalacji elektrowozu i awarię pulpitu klawiatury. By powiadomić dyżurnego, maszynista musiał iść na koniec składu. Ostatni wagon ma kabinę maszynisty, której używa się podczas jazdy w powrotnej trasie. Kiedy wszedł tam i włączył reflektor, zobaczył na torach dwa zmasakrowane trupy. 47-letni kolejarz w ciągu kilku minut osiwiał. Karetka zabrała go do szpitala. Do pracy wrócił po dwóch miesiącach leczenia. Dziś, gdy mi o tym opowiada, prosi, aby nie podawać jego nazwiska, nadal czuje się winny. Maszyniści sporadycznie korzystają ze zwolnień lekarskich w podobnych sytuacjach. Najczęściej gdy prokurator, policja i komisja kolejowa kończą postępowanie na miejscu wypadku, wsiadają do lokomotyw i prowadzą składy dalej. Czasami do wyjaśnienia sprawy są przesuwani na inne stanowiska. Maszynista ma prawo odmówić dalszej jazdy, a nawet poprosić o pomoc psychologa. Ale strach przed utratą pracy powoduje, że wszelkich dodatkowych badań boją się jak ognia, a póki mogą, jadą do ostatniej stacji. – Przejechałem człowieka. Nigdy nie mogłem patrzeć na zwłoki. Ale musiałem sprawdzić, czy żyje. Upewniłem się, że nie ma już kogo reanimować. Po trzech godzinach dojechałem do końcowej stacji. Dopiero gdy odstawiłem maszynę, zacząłem się trząść jak galareta – mówi Sławomir Cętowski, maszynista z Torunia. Józef Jaworski jeździ w mundurze maszynisty od 1975 r. Nikt nie umarł na jego oczach, ale dobrze wie, co przeżywa człowiek w kabinie lokomotywy, gdy maszyna zbliża się do ofiary. W 1979 r. wjeżdżał towarowym na stację Żytkowice koło Radomia. Było letnie popołudnie, idealna widoczność. Dał sygnał ostrzegawczy mężczyźnie wchodzącemu na tory. Ten stanął przed lokomotywą, dopił z butelki resztkę wódki i… położył się. – Czułem, jak tężeją mi nerwy i wali serce. Byłem jak sparaliżowany. Gdy pociąg stanął, wyszedłem na miękkich nogach. Znalazłem go pod czwartym wagonem, miał uciętą rękę, głowę we krwi. Ale żył – wspomina Jaworski. – Dzwoniłem później do szpitala, dowiadywałem się o stan niedoszłego samobójcy. To był 28-latek, więzień. Uciekł z celi. Samobójcy to specyficzna grupa ofiar wypadków kolejowych. Potrafią w ostatniej chwili wyskoczyć zza słupa trakcyjnego, wyjechać nagle zza wzniesienia motocyklem lub szarżować samochodem przez niestrzeżony przejazd. Niektórzy maszyniści twierdzą, że ulubiony dzień samobójców to poniedziałek. Pechowiec – Lał deszcz. Była godz. 5 rano. Wiosną to jeszcze ciemno. Jechałem 40 km na godzinę. Wlazł mi niespodziewanie na tory przed Nakłem. Zawiadomiłem dyżurnego, poszedłem szukać ciała. Zaklinował się między wózkami i pudłem (pudło jest w lokomotywie odpowiednikiem samochodowego nadwozia; jej podwozie to wózki). Stałem i słuchałem jęków. Czasami ta chwila i odgłosy wracają do mnie, jakby to było wczoraj – mówi maszynista uczestniczący w wypadku.
Tagi:
Piotr Siwanowicz









