Człowiek spoza układów

Człowiek spoza układów

Prof. Messner uważał, że aparat partyjny myśli schematycznie i oprócz przeciwnika mamy głupców we własnych szeregach

Do polityki – jak twierdzi – przywiał go wiatr z Gdańska w pamiętnym Sierpniu 1980 r., wywiała z niej gorączka 1988 r., kiedy to już wiadomo było, że dotychczasowy niedemokratyczny system ustrojowy, oparty na kierowniczej roli partii i społecznej własności środków produkcji, przechodzi do historii. Postanowiliśmy sprawdzić: co skłoniło Profesora, z utrwaloną wcześniej pozycją naukową i szacunkiem w środowisku akademickim, do zajęcia się polityką? Jak wspomina swój udział w próbach reformowania systemu gospodarczego, zakończony dymisją jego rządu w 1988 r.? Wreszcie czym zajmuje się dziś 80-letni, dla niektórych kontrowersyjny polityk, który odchodząc, rzucił w twarz posłom: „Rząd odchodzi, problemy pozostają”?

Między Warszawą a Katowicami

Ulica Górnośląska 5 w Warszawie, siedziba najstarszej i największej organizacji skupiającej przedstawicieli środowiska zawodowego związanego z rachunkowością i finansami – Stowarzyszenia Księgowych w Polsce, zrzeszającego ok. 30 tys. członków. Prezesem tego stowarzyszenia z ponadstuletnią tradycją został w 2003 r. prof. Zbigniew Messner, uznany specjalista rachunkowości, autor licznych prac i książek przede wszystkim z zakresu wykorzystania informacji ekonomicznej w zarządzaniu i rachunkowości, które ciągle są w obiegu. Jest też przewodniczącym 15-osobowej Komisji Egzaminacyjnej Krajowej Izby Biegłych Rewidentów, której zadaniem jest przeprowadzanie egzaminów sprawdzających praktyczne i teoretyczne przygotowanie kandydatów na biegłych rewidentów, których jest w Polsce 7,5 tys., a których zadaniem jest dokonywanie corocznych kontroli (audytów) we wszystkich największych firmach w Polsce.
Odtąd Profesor dzieli swój czas na działalność społeczną – co podkreśla – w Stowarzyszeniu Księgowych i obowiązki na macierzystej uczelni, której jest wierny od czasu, kiedy zaczął na niej studiować. Wykłada też w Górnośląskiej Wyższej Szkole Handlowej im. W. Korfantego w Katowicach, gdzie jest kierownikiem Katedry Rachunkowości i Finansów.
Jego tydzień dzielony jest więc na trzy części: poniedziałek, częściowo wtorek i piątek poświęca „księgowym” w Warszawie; środę i czwartek uczelniom w Katowicach; reszta należy już do niego, do żony, córek, wnucząt i prawnuczki. Ma czas, aby spotykać się z przyjaciółmi, a także na to, aby grzebać w ogródku przy domu, co uwielbia. Nadal ma sporo energii i nie lubi marnować czasu na byle co. Polityką dziś się nie zajmuje, choć to, co dzieje się w kraju, żywo go interesuje, a czasem irytuje.

Ze Stryja na Śląsk

Jego droga życiowa rozpoczęła się w Stryju, gdzie się urodził 13 marca 1929 r. Powojenne przesunięcie granic Polski na Zachód spowodowało, że jako 16-latek, z tysiącami Polaków z Kresów, opuszcza z rodzicami i dwoma młodszymi braćmi rodzinne strony, wybierając Polskę. Doskonale pamięta tamtą podróż z rodzinnego Stryja. Był rok 1945. Po miesiącu, w bydlęcych wagonach, dotarli do Mielca. Stąd już było prościej i można było, na własny rachunek, dotrzeć na Śląsk, do opustoszałych po przejściu frontu Gliwic. Ojciec Messnera pracował w Stryju jako tokarz specjalista w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego i trafił w Gliwicach do takich samych zakładów.
– Ja – wspomina Zbigniew Messner – ponieważ miałem zaliczoną w Stryju ośmiolatkę, a to była czwarta gimnazjalna, zapisałem się jeszcze raz do takiej samej klasy, szybko zrobiłem tzw. małą maturę (dziewięć klas) i przeniosłem się do Liceum Administracyjno-Gospodarczego, w którym zdałem maturę.

Od studenta do rektora

W 1948 r. jest już na studiach. Studiuje, a potem pracuje, ciągle na tej samej uczelni, która kilka razy zmieniała nazwę. Po wojnie było to prywatne, powstałe jeszcze w 1937 r., Wyższe Studium Nauk Społeczno-Gospodarczych w Katowicach. Na pierwszym roku płaci więc czesne. Po roku szkołę upaństwowiono i nazwano Wyższą Szkołą Administracji Gospodarczej. Potem przemianowano ją na Wyższą Szkołę Ekonomiczną, od 1974 r. staje się Akademią Ekonomiczną im. Karola Adamieckiego.
W 1951 r. kończy studia pierwszego stopnia, licencjackie. Studia magisterskie musi robić na WSE w Krakowie, bo katowicka uczelnia nie miała jeszcze uprawnień magisterskich. Po studiach zostaje asystentem na macierzystej uczelni. W 1961 r. doktoryzuje się, a w 1969 r. przygotowuje pierwszą na swojej uczelni habilitację. Tytuł profesora nadzwyczajnego otrzymuje w 1972 r., a zwyczajnego w 1977 r. Od 1968 do 1975 r. jest prorektorem, a następnie rektorem macierzystej uczelni.
Wtedy jednak rektorem było się z nominacji, więc kiedy w burzliwym roku 1981, w pierwszych wolnych wyborach, w tajnym głosowaniu (był jednym z sześciu z ponad 90 nominowanych rektorów, których w ten sposób wybrano) wybrano go na rektora ponownie, miał prawo odczuwać z tego powodu satysfakcję.
Jeszcze bardziej będzie cenił fakt wybrania go na kierownika Katedry Rachunkowości, kiedy po dziesięciu latach, z ponabijanymi w Warszawie guzami, powraca na macierzystą uczelnię.

Premier w skrajnych warunkach

Profesor był cenionym uczonym, miał mocną pozycję na uczelni, poparcie kadry naukowej i społeczności akademickiej oraz ułożone, stabilne życie rodzinne, co wysoko cenił. Wcześniej odmawiał przyjęcia proponowanych mu stanowisk. Co więc spowodowało, że w najtrudniejszym okresie dla PRL uległ?
Twierdzi, że dopadł go wiatr od morza, który powiał w Sierpniu 1980 r. Poczuł szansę na głębsze niż dotąd reformy w Polsce. Przyznaje, że już w latach 70. doszedł do wniosku, że tak duża gospodarka nie może być wyłącznie sterowana centralnie, że trzeba ją zdecentralizować, a nawet w pewnej części sprywatyzować. Miał na myśli przede wszystkim małą prywatyzację. Zawsze też był przeciwnikiem własności państwowej w takich dziedzinach jak: handel detaliczny, gastronomia, usługi. Uważał, że państwo nie powinno handlować pietruszką.
Nie myślał o zmianie ustroju, interesowała go odpowiedź na pytanie, czy możliwy jest efektywny socjalizm. Po latach dojdzie do przekonania, że jeśli w latach 80. żadnej ekipie nie udało się zapewnić odgórnie sterowanej transformacji, to wszelkie rozważania, czy możliwy był zreformowany (a więc efektywny) socjalizm, są całkowicie jałowe. Nie dało się – przyzna – w Polsce połączyć cierpliwego przygotowania zmian o zasadniczym charakterze z równoczesnym łataniem bieżących potrzeb. Strategiczna działalność zawsze w końcu była paraliżowana przez sytuację i sprawy bieżące oraz obowiązujące ustrojowe dogmaty.
Kiedy jednak gen. Wojciech Jaruzelski zapowiedział przeprowadzenie daleko idących reform ekonomicznych i politycznych, upatrzył sobie jego właśnie na koordynatora do spraw gospodarczych w rządzie, którym kierował, a następnie swego następcę na stanowisku premiera. Messner propozycję przyjął, choć zdawał sobie sprawę, że nie miał potrzebnego doświadczenia, był człowiekiem spoza jakichkolwiek układów, bez politycznego zaplecza oraz poparcia aparatu partyjnego, o którym nie miał najlepszego zdania. Mieczysław Rakowski w swych „Dziennikach politycznych” odnotuje jego wypowiedź na Biurze Politycznym (12.10.1982 r.): „Aparat partyjny myśli schematycznie i oprócz przeciwnika mamy głupców we własnych szeregach”. Ze swoją filozofią opartą na pracy i jej efektywności, z brakiem umiejętności politycznego rozgrywania różnych spraw i pewną dozą profesorskiego zarozumialstwa, a także – jak przyzna – uległością wobec politycznych dyrektyw nie był dobrze przyjmowany przez tzw. warszawkę, dla której był swego rodzaju rarogiem.
Zdawał sobie z tego sprawę gen. Jaruzelski, któremu gwarantował on ekonomiczne oko na problemy gospodarcze i lojalność wobec niego.
Profesor jednak – co dziś przyznaje – nie bardzo zdawał sobie sprawę, jak mocno obowiązujący dogmat o kierowniczej roli partii i nienaruszalności społecznej własności środków produkcji, a także negatywny stosunek do tzw. inicjatywy prywatnej przekłada się na praktykę rządzenia i jak złudne było w tamtych czasach używane już wcześniej hasło: Partia kieruje, rząd rządzi, bo partia i kierowała, i rządziła. Nie zdawał sobie też sprawy z tego, jak to, co widział dotąd w skali mikro, będzie wyglądało w makroskali kraju w ówczesnych warunkach.

Reformy i realia

Co prawda pozycja ZSRR w świecie słabła, lecz zachowywał on rangę światowego mocarstwa. Z kolei na skutek bolesnych restrykcji Stanów Zjednoczonych po wprowadzeniu stanu wojennego Polska ponosiła olbrzymie ekonomiczne straty, szacowane na wiele miliardów dolarów. Amerykanie zdali sobie sprawę z tego, że jesteśmy najsłabszym ogniwem systemu sowieckiego w Europie i postanowili to wykorzystać w wojnie z ZSRR.
W tych warunkach, przy naszym uzależnieniu gospodarczym od Wschodu i Zachodu sytuacja ekonomiczna była dramatycznie trudna, tym bardziej że państwa zachodnie stawiały Polsce w zamian za niezbędną pomoc ekonomiczną coraz to nowe żądania w zakresie poszerzania swobód obywatelskich i demokratyzacji. – A myśmy ciągle nie wiedzieli – wspomina Profesor – jak daleko możemy się posunąć w reformowaniu i tworzeniu przesłanek do gospodarki rynkowej.
Chociaż w kwietniu 1985 r. sekretarzem generalnym KPZR został Michaił Gorbaczow, to przecież jego pierwszym hasłem nie była ani pierestrojka (przebudowa), ani głasnost (jawność), tylko – o czym się zapomina – przyśpieszenie budowy socjalizmu. Kiedy np. wspominaliśmy Ryżkowowi, ówczesnemu sekretarzowi ekonomicznemu i późniejszemu premierowi, o rynku, on pytał, o czym my mówimy, bo w socjalizmie nie ma czegoś takiego. Dopiero w 1987 r. zaczęto mówić o pierestrojce, która jawiła się jednak dość enigmatycznie.
– W takim okresie – wspomina Profesor – zostałem 23 listopada 1983 r. powołany najpierw na stanowisko wiceprezesa Rady Ministrów, zastając w składzie rządu m.in. jako wicepremiera Mieczysława Rakowskiego, Władysława Bakę jako pełnomocnika ds. reformy gospodarczej, Stanisława Cioska – ministra ds. współpracy ze związkami zawodowymi i Jerzego Urbana jako rzecznika prasowego rządu. Po niespełna dwóch latach, po kolejnych wyborach do Sejmu, gen. Jaruzelski przejął stanowisko przewodniczącego Rady Państwa, a na prezesa Rady Ministrów rekomendował Sejmowi właśnie mnie. Było to 6 listopada 1985 r.
W rządzie, z woli Generała, nie znalazł się Mieczysław F. Rakowski (Jerzy Urban, który na życzenie Generała pozostał rzecznikiem rządu, to wyimpasowanie swego przyjaciela przypisał Messnerowi).
W gabinecie, na jego wniosek, rozpoczął państwową działalność i polityczną karierę 31-letni wówczas Aleksander Kwaśniewski, powołany na ministra członka Rady Ministrów ds. młodzieży, a następnie przewodniczącego Komitetu do spraw Młodzieży i Kultury Fizycznej. Prawą ręką premiera, osobą głęboko siedzącą w kluczowych problemach ekonomicznych, był Manfred Gorywoda, którego – ku niezadowoleniu premiera – zabrano z rządu do Katowic, człowiekiem zaś przygotowującym reformy gospodarcze został (ku zgrozie naszych ówczesnych sąsiadów) bezpartyjny wicepremier prof. Zdzisław Sadowski.
Przygotowany program drugiego etapu reformy zamierzony był na trzy lata i próbował zerwać z tzw. księżycową ekonomią, wprowadzając coś między socjalizmem a kapitalizmem, który to program z pakietem 15 projektów ustaw w czerwcu 1987 r. wicepremier Sadowski przedstawił w imieniu rządu Sejmowi.
Za podstawowe działanie uznano w nim rozwój rynku i przedsiębiorczości. I choć nikt wówczas nie operował pojęciem prywatyzacji, podjęto walkę o oswojenie się w partii z ideą rozwijania sektora prywatnego. Pierwsza ustawa przygotowana i przyjęta w ramach tego programu wprowadziła spółki mieszane kapitału państwowego i prywatnego. Wtedy był to znaczny wyłom w doktrynie. Zaczęły powstawać pierwsze przedsiębiorstwa prywatne. Odbyło się też w Sejmie pierwsze czytanie ustawy o działalności gospodarczej (potem zawłaszczonej przez rząd M.F. Rakowskiego), która stwarzała podstawy prawne całkowitej swobody podejmowania działalności gospodarczej i wprowadzenia gospodarki rynkowej.
– To ja – przypomina Profesor – byłem autorem głośnego później hasła: Co nie jest prawem zabronione, jest dozwolone.
Ważna była tzw. reforma cenowo-dochodowa. Jej zadaniem miało być stworzenie systemu cen odpowiadającego gospodarce rynkowej. Gdyby udało się uporać z reformą cen, powstałyby podstawy systemu cen działającego na zasadach rynkowych. Rozpoczęto tę reformę od zasadniczego podniesienia cen energii i paliw, w ślad za czym miały iść dalsze następstwa cenowe. Problem stanowiły ceny żywności. Z wyliczeń prof. Sadowskiego wynikało, że trzeba by je podnieść dwukrotnie, aby dojść do pewnej równowagi odcinkowej.
W aparacie partyjnym panowała opinia, że nie należy ich ruszać, dlatego gen. Jaruzelski postanowił poddać założenie przygotowanej reformy, która wiązała się z odczuwalnymi kosztami społecznymi, pod referendum. Władze polityczne uznały za konieczne uzyskanie dlań specjalnego szerokiego przyzwolenia społecznego. Ale sam Generał nie wiedział, jaką bombę rządowi przygotowano w ustawie o referendum.

Dziwne referendum

– Moim zdaniem – mówi Profesor – referendum było niepotrzebne, byłem więc mu przeciwny (nie widział też uzasadnienia dla tego typu referendum wicepremier Sadowski). Uważałem, że kategorii ekonomicznych nie da się rozstrzygać demokratycznie, a ceny kształtują się nie w akcie głosowania, lecz w procesach ekonomicznych. A w referendum miano przecież pytać ludzi, czy chcą, żeby były wyższe ceny, i gotowi są do wyrzeczeń za obietnicę poprawy za dwa, trzy lata, oraz czy są za tym, żeby była demokracja. Kto powie, że chce podwyżek i że nie chce demokracji?
– O decyzji przeprowadzenia referendum – wyznaje Profesor – dowiedziałem się w sierpniu 1987 r. od wicepremiera Zbigniewa Szałajdy, który zadzwonił do mnie do Abchazji, gdzie przebywałem na urlopie.
Odbyło się ono 19 listopada 1987 r. W rezultacie, chociaż wzięło w nim udział ponad 67% społeczeństwa i podobny procent głosujących opowiedział się za programem reform rządu (według dziś obowiązującej ustawy takie referendum byłoby rozstrzygające), okazało się, że ten rezultat jest klęską dla rządu. Ktoś bowiem wprowadził do ustawy o referendum zapis (do dziś nie wiadomo kto, choć Biuro Polityczne intensywnie poszukiwało jego autora), że jego rezultat będzie wiążący wówczas, gdy „za” opowie się nie większość głosujących, lecz więcej niż połowa uprawnionych do głosowania. Tym sposobem przeliczone wyniki wykazały, że „za” opowiedziało się tylko ponad 40% uprawnionych do głosowania.
Referendum pokazało, że ten trudny problem – jak zauważył prof. Sadowski – szczerze zaprezentowany, wraz z negatywnymi konsekwencjami wzrostu cen dla społeczeństwa, uzyskał poparcie aż 12 mln członków udręczonego kryzysem społeczeństwa, ale ten rezultat został zmarnowany przez ów księżycowy zapis w ustawie o referendum.
Wyniki referendum wywołały szeroką akcję polityczną przeciwko rządowi. Najbardziej niefortunnym skutkiem w taki sposób przegranego referendum okazało się ustępstwo wobec związkowych żądań w postaci wysokiej rekompensaty (6 tys. zł na osobę) za podwyżki cen. Rekompensaty te w szybkim czasie doprowadziły do tego, że ceny detaliczne zostały wyprzedzone przez wzrost płac. – To stało się podstawą upadku mojego rządu, ponieważ odebrano nam poparcie polityczne, jakie mieliśmy ze strony reformatorskiego skrzydła partii. W sporze rządu z OPZZ część kierownictwa partii poparła związki zawodowe. Skorzystała na tym również „Solidarność”, inicjując szereg strajków, które dodatkowo przestraszyły partię.
– Dziś żałuję – przyznaje Profesor – że jeszcze przed referendum, lub zaraz po nim, nie złożyłem pisemnej dymisji, bo ustną zgłosiłem Generałowi.

Dymisja rządu

Atakowany ze wszystkich stron rząd zdawał sobie sprawę, że tracąc zaufanie politycznych decydentów, nie ma szans i jego dni są policzone. Ewenementem było to, że zamiast przyjętego w takich sytuacjach zwyczaju tzw. zmian w składzie Rady Ministrów, rząd zgłosił swoją dymisję. Pozwoliło to premierowi powiedzieć na posiedzeniu Sejmu 19 listopada 1988 r.: „Trzeba natomiast mieć świadomość, że obaleniem rządu nie zastąpi się osiągnięcia celów społecznych czy gospodarczych. Rządy odchodzą, problemy pozostają. (…) Nie po raz pierwszy podejmujemy w Polsce próbę reform. Zawsze widzieliśmy w nich szansę i zawsze grzebaliśmy ją, ustępując w obliczu trudności i nacisków. W takiej sytuacji jesteśmy także dziś… Każdy rząd powinien znać granicę swej swobody działania i swej odpowiedzialności. Dotąd takiego precyzyjnego rozdziału kompetencji nie było. Jest on konieczny, jeśli rzeczywiście myślimy o głębokich przekształceniach socjalistycznej formacji ustrojowej”.
– Nie żałuję tamtego okresu życia – wspomina Profesor. – Bardzo dalekie jest mi samozadowolenie, bo takiego nie mogło być. Największym mankamentem czasów, w których przyszło mi być premierem, było to, że de facto partia kierowała i rządziła. Rząd był wykonawcą jej dyrektyw. Temu nie udało mi się skutecznie przeciwstawiać, co mi zresztą zarzucał bezpartyjny wicepremier Sadowski. Uważam, że gdyby wówczas udało się wdrożyć przedłożony Sejmowi pakiet reform, być może społeczeństwo nie byłoby narażone na taki szok, jaki przeżyło później w rezultacie reform Balcerowicza.

Po latach

Profesor często jeździ autobusami, a w Katowicach tramwajami. Ludzie przyglądają mu się i kiedy go rozpoznają, myślą, że to chyba niemożliwe, aby były premier mógł jeździć środkami publicznej komunikacji. Cieszy go, że przez politykę nie stracił na Śląsku zaufania u ludzi, nie mówią tu o nim źle, bo – jak sam mówi – nie ześwinił się, o co martwiła się żona, gdy zdecydował się wejść na scenę polityczną.
Stale martwi się o los gliwickiego Piasta, klubu, którego był prezesem przez sześć lat i któremu nadal kibicuje. I tak jak bardzo wielu ludzi na Śląsku nie może zrozumieć, jak można było Śląska, z takimi piłkarskimi tradycjami, jakie posiada, nie uwzględnić w gronie miast, gdzie będą rozgrywane mecze w czasie Euro 2012.

Rodzinny Stryj Zbigniew Messner odwiedził tylko raz, w 1983 r. Zdołał jeszcze rozpoznać swój rodzinny dom przy ul. Młynarskiej. Nie ciągnie go tam jednak, stał się z wyboru Ślązakiem, choć dziś mieszka w podwarszawskim Konstancinie.

Wydanie: 11/2009, 2009

Kategorie: Historia
Tagi: Jan Cofałka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy