Nie chodzi o roztaczanie parasola ochronnego. W końcu nawet dowcipy o kadłubku mogą śmieszyć – mówią szpadziści inwalidzi – Moje mieszkanie w Tarnowie jest na czwartym piętrze bez windy, a spółdzielnia nie chce mi go zamienić – mówi Marcin Stelmach. – Siedziałbym tam na tym moim wózku jak królewna na wieży. Do Integracyjnego Klubu Sportowego trafiłem półtora roku temu dzięki Robertowi Wiśmierskiemu, od którego dowiedziałem się o sekcji szermierki. Gdyby nie to mieszkanie, nie mógłbym podjąć żadnej pracy. Mieszkanka na warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego są maciupkie. Kiedy po domu jeździ się na wózku, potrzeba więcej przestrzeni, niż gdy się chodzi. Ale dzięki temu, że na początku lat 90. udostępniono te akademiki niepełnosprawnym, jego lokatorzy mogą prowadzić normalny tryb życia. Kuchnia i łazienki dostosowane są do potrzeb ludzi na wózku: półki na wysokości siedzącego, krzesełko pod prysznicem… No i jest winda. Na wózku można samodzielnie wejść i wyjść z domu, a to rzadkość w polskich budynkach. W jednym pokoiku mieszka Marcin Stelmach, w drugim Robert Wiśmierski – złoty medalista w szabli. W pokoiku Marcina oprócz szafy, tapczanu i kilku sprzętów rehabilitacyjnych ledwo zmieściło się biureczko z komputerem. Pluszowe miśki i żabki dyndają na firankach, bo nie ma dla nich miejsca. Na ścianie plakat z mistrzostw szermierki w 1995 roku. Marcin kilka lat temu znalazł się o nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim samochodzie. Wypadek pamięta tylko z relacji innych. Od tamtej pory jego nowy wózek ma tylko dwa koła. Renata jest pielęgniarką w Konstancinie. Tam też się poznali. Żeby dojechać na siódmą, Renata wstaje o piątej rano, a z powrotem jest w domu około dziewiątej wieczorem. Marcin pracuje w zakładzie protetycznym i do domu wraca około piątej. – Dla mnie wypadek to naprawdę nie był jakiś straszliwy wstrząs – mówi Marcin. – Fakt, nie biegam, nie chodzę, tańczę tylko na wózku – ale i tak tańczę rzadko. Jest mi trudniej niż przed wypadkiem – przyznaje – ale to jest kwestia przyzwyczajenia się i dostosowania. A do knajp nie chodzę nie dlatego, że nie mogę, tylko że nie mam czasu. Dwa razy w tygodniu mam trening. Arkadiusz Jabłoński, mieszkający obok, wyjeżdża z windy z zakupami na kolanach. Herbata, pampersy dla Justynki. Z żoną, Bożeną, prowadzą “gospodarstwo wózkowe”. Jedyną osobą w tym domu, która porusza się na własnych nogach, jest ich półtoraroczna córka. Chyba że zasiada na motocyklu policyjnym i patroluje dwa pokoje z kuchnią. Jako młody chłopak Arek wpadł pod pociąg. Obcięło mu nogi nad kolanami. – Z żoną poznaliśmy się w szkole w Konstancinie. Wtedy trenowałem jeszcze koszykówkę – wspomina Arkadiusz. Z kuchni dochodzi zapach frytek smażonych przez Bożenę. Na regale stoją dwa puchary. Resztę, czyli jakieś kilkadziesiąt, “skonfiskowała” babcia: – Te dwa pasowały do książek, na resztę mam za ciasne mieszkanie. Głupek wioskowy jako agent reklamowy Ktoś kiedyś powiedział, że miarą rozwoju cywilizacyjnego społeczeństw jest ich stosunek do niepełnosprawnych. Pod względem rozwoju gospodarczego Polska plasuje się w okolicach 50. miejsca, więc 8. miejsce w olimpiadzie będącej dowodem rozwoju cywilizacyjnego jest wielkim sukcesem. Czy jednak zasłużonym? Na ulicach polskich miast – nie mówiąc już o wsiach – jakoś nie widać ludzi niepełnosprawnych. – Kiedy powiedziałem wybitnemu dziennikarzowi sportowemu, że w Polsce niepełnosprawnych jest ponad pięć milionów, na wszelki wypadek powiedział w swoim programie, że milion – uśmiecha się smutno Tadeusz Nowicki, prezes Integracyjnego Klubu Sportowego na warszawskim AWF-ie. Marcin Stelmach dodaje samokrytycznie: – Ja sam też nie zauważałem inwalidów, dopóki nie wylądowałem na wózku. Nie dlatego, że się ich bałem. W Tarnowie przez 20 lat widziałem tylko jednego, to co było zauważać? Media zachodnie zupełnie inaczej podeszły do paraolimpiady. “The Sydney Morning Herald” wydawał całe numery poświęcone paraigrzyskom. W polskiej prasie można było znaleźć zaledwie małe wzmianki, chociaż Polska odniosła tak znaczący sukces, dużo większy niż reprezentacja olimpijska. Tadeusz Nowicki opowiada, że w Sydney stadion był każdego dnia zapełniony tłumami widzów, wśród których liczną grupę stanowiły wycieczki szkolne: – Świat coraz bardziej interesuje się tymi sportami. To warte pozazdroszczenia i naśladowania. Jeśli dzieci od najmłodszych lat stykają się z inwalidztwem, gdy dorosną, społeczeństwo nie będzie miało
Tagi:
Karolina Monkiewicz









