Czy teatr solidny ma szansę?

Czy teatr solidny ma szansę?

Po otwarciu Sceny Kameralnej Teatru Polskiego Czy nasze migotliwe czasy, szalone tempo życia i triumf marketingu nad sensem, fajerwerki oryginalności, pozostawiają pole dla twórców, którzy pracują w cieniu modnych nazwisk i dobrze zorganizowanego poklasku? Sztuka nigdy nie była sprawiedliwa ani talenty równo rozdzielone. Ale dzisiaj sprawiedliwość jest po stronie tych, którzy potrafią wzniecić większy hałas. Kto nie przyłącza się do stada, jest skazany na samotność. Ambitnie i serio otworzyła swe podwoje Scena Kameralna Teatru Polskiego, dziecko od dawna wyczekiwane. Trzy premiery zaplanowane na otwarcie przez Jarosława Kiliana w ciągu trzech tygodni to wysiłek będący świadectwem wielkiej wydolności teatru, i to nie tylko organizacyjnej. A jednak zamiast entuzjazmu i radości, jaka powinna towarzyszyć tak znaczącemu wydarzeniu, byliśmy świadkami swoistego pojedynku na miny rodem z „Ferdydurke”, mającego wyrazić – mówiąc najoględniej – nieukontentowanie. Największe cięgi zebrał Maciej Prus za „Szewców” Witkacego, spektakl Macieja Wojtyszki „Kraina kłamczuchów” zlekceważono, adaptację „Dżumy” Marty Ogrodzińskiej powitano zdumieniem: dlaczego akurat Camus? Wygląda na to, że teatr proponujący poważny namysł nad naszą kondycją duchową, idący pod prąd modzie na komiks i efekciarstwo, bez kamer wideo, po prostu teatr solidny, a myślowo uczciwy nie ma już czego w Warszawie szukać. Zostanie wykpiony, oskarżony o konserwatyzm, skasowany. A tymczasem bez teatru solidnego nie może być sensownego eksperymentu, ekstrawaganckiej rozrywki, a nawet głupiutkiej farsy. Musi być jakiś twardy grunt. Maciej Prus z całą premedytacją te upraszczające tendencje wyśmiewa: w jednej ze scen Czeladnicy mają się ku sobie, a jeden z nich rozpoczyna striptiz, zaraz jednak jest wstrzymany, by nie poddać się obowiązującej modzie (spektakl bez jednego choćby golasa jest dzisiaj passé). „Szewców” kłopoty z językiem „Szewcy”, jak przypomniał niedawno Lech Sokół, „naukowa sztuka z przyśpiewkami”, to sztuka nieprzyjemna. Witkacy nie wdzięczy się do publiczności. Choć tak chętnie fotografował się z przedziwnymi minami, ścigał z innymi w językowej wynalazczości, zwłaszcza malowniczych przekleństw, mówi serio o tym, że „coś w nas trzasło i już nie wiadomo, po co żyć”. To wyznanie I Czeladnika, poczynione po zamordowaniu Sajetana, określa bezwyjściowość sytuacji. To sytuacja wyczerpania, kiedy idee utraciły żywotność, przyszłość rysuje się w barwach katastroficznych, a teraźniejszość nurza się w wyuzdanym erotyzmie – stąd u Prusa triumf superbaby – Księżnej, z czego zresztą także nic nie wynika. Maciej Prus, twórca pamiętnych inscenizacji „Szewców” w czasach PRL, kiedy czytane były jako manifesty polityczne (choćby wbrew reżyserowi), tym razem pragnął uwolnić się od doraźności, choć przecie i tak nie mógł do szczętu. Uważne oko i ucho dostrzeże bowiem w tym spektaklu dramat inteligencji, zwłaszcza byłej opozycji, która w nowych czasach traci złudzenia, obrasta tłuszczem i „dziczeje”. „Nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy” – deklaruje na wstępie Sajetan (Olgierd Łukaszewicz), znużony inteligent, który czepia się ostatniej deski ratunku – pracy jako sensu egzystencji, ale i „but-absolut” okazuje się już tylko mitem, a Sajetan popada w bajdurzenie, czyli plecie całkiem „niepotrzebne rzeczy”. Prus opowiadając o znużeniu i nudzie, ale i o lęku przed przyszłością, po części referuje stan ducha Witkacego, który proroczo przewidział kataklizmy XX w., po części zaś nasze współczesne lęki powszednie, poczucie, że coś wymyka się z rąk, że coś „w nas trzasło”. To ważny głos w dyskusji o Polsce, Europie, o kondycji człowieka początku XXI w., żaden tam konserwatyzm czy gadanie „niepotrzebnych rzeczy”. Jeśli tak jest, dlaczego tak klarownie poprowadzony wywód myślowy napotyka przeszkody w odbiorze? Dlaczego tej intencji nie zrozumiano, nie doceniono? Na przeszkodzie stanął język i warstwa filozoficzna sztuki. Trzeba się mocno napracować, aby wyłowić uchem (nie przeczytawszy wprzódy „Szewców”) i zinterpretować liczne odniesienia filozoficzne, aluzje, paracytaty, komentarze – to jest naprawdę „naukowa sztuka”! Taka sytuacja obarcza aktorów szczególnym zadaniem. Wprawdzie robią buty na scenie fachowo, ale z językiem się borykają. Z Witkacym kłopot taki, że nie wolno wyolbrzymiać sztuczności tego języka. Jest dostatecznie sztuczny i dlatego wymaga przyswojenia jako naturalnego. Przed laty prostą receptę na to zaproponował Puzyna: grać jak mieszczański dramat, a idealnie wcielił w czyn Janusz Warmiński w „Matce” – Aleksandra Śląska w roli tytułowej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 05/2010, 2010

Kategorie: Kultura