Dalej już nic

Dalej już nic

On, stary komunista, wziął ślub kościelny po 45 latach zgodnego pożycia, aby legalnie porozmawiać z Panem Bogiem Ja, Adela, biorę ciebie, Józefie, za męża i cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Bóg i wszyscy święci! Późne sobotnie popołudnie. Mikułowie przyjęli wszystkie oficjalne wizyty z powiatu i gminy, prywatne życzenia od sąsiadów, rodziny, lecz nadal, pozbywszy się kościelnych ubrań, wyprostowani są i sztywni. A może to ósmy-dziewiąty krzyżyk nie pozwala na przygięcie karku, schylenie głowy? Mężczyzna położył ręce na stole, kobieta splotła je na podołku, jak przynależy starym babkom; obie ich pary popstrzone brązowymi plamami, powykręcane jak korzenie. W myśl przepisów prawa, od 45 lat są mężem i żoną. Niedawno miejscowy ksiądz związał im stułą drżące (ze wzruszenia? starości?) ręce i poświęcił ściemniałe, zużyte od noszenia, obrączki, odprawił mszę przynależną nowożeńcom, piękne kazanie wygłosił. Kościół był pełen, przyszli ludzie nawet z sąsiednich wiosek patrzeć, jak komunistom Mikułom na starość żeniaczki i świętych sakramentów się zachciało. – Nigdy, odkądśmy się pobrali, nie chodziliśmy do kościoła, wewnętrznej potrzeby nie było. I nie dlatego, że ateiści, ale żeby szacunek dla przekonań i zasad własnych z latami nabytych zachować, zaprzańcem nie zostać, jak teraz inni. A to, co mojemu przed laty przysięgłam w urzędzie: wierność i szacunek, dochowałam, bo taki jest obowiązek słowa raz danego na zawsze dotrzymać. I jeżeli tam w górze, nad nami, jest Coś, czy Ktoś, sądzący ziemskie uczynki, nie zawaham się, powiem: nie powstydziłam się życia, a i mój był niezłym człowiekiem. W czyśćcu, jeśli takowy jest, niechby Józek też mi towarzyszył, do nieba nie pójdziemy, bo tam, jak mówi ksiądz, czerwonych świń nie biorą, na piekło, uważam, nie zasłużyłam. – A mnie chodziło o rozmowę z kimś, komu z urzędu przypada sądzić ziemskie uczynki. Nie mógł to być przyjaciel, brat, adwokat ani sędzia; wyroku zresztą nie potrzebuję. Skrzywdziłem kiedyś kobietę, dziecko, które mi urodziła, trzeba mi było przebaczenia, którego ani ona, ani ono dać mi nie chcieli. Ksiądz mnie rozgrzeszył, mówiąc, że w niebie z nawróconego grzesznika radość największa, jednak robak w środku ciągle gryzie, pytanie zostaje nierozwiązane: czy trzeba, czy można było postąpić inaczej. Nie zawiodę towarzyszy Był pięćdziesiąty drugi, kiedy Józefa Mikułę wezwał do Komitetu Powiatowego PZPR w Jaśle sekretarz Pogonowski i polecił krótko: – Partia widzi was, towarzyszu, w Kurniawce, wzorcową spółdzielnię produkcyjną zakładać będziemy. Założył przeto czerwony krawat i pojechał na rowerze; wcale nie ziemi ani władzy spragniony, młokos, do którego przyszła owa obiecana, sprawiedliwa Polska, za którą ojciec odsiedzieli kryminały i wzięli porcję policyjnych pał. Zapisał się do PZPR tak jak kiedyś do ministrantów, chcąc być jak najbliżej polityki i jak najdalej od plebanii. ”Kanonik ciemiężył nas – mówił ojciec – z obszarnikiem, komornikiem i policjantem ręka w rękę”. W Kurniawce stały trzy budynki z cegły, ale w większości rozpadające się. Za rzeką las; wśród olszyn i wierzbiny łąki mchu, turzyc i sitowia, jeziorka zdradliwe, wciągające. Zakładanie spółdzielni szło opornie, w ludziach była miłość do własnego zagonu. Przyjeżdżało do Kurniawki i po kilku agitatorów dziennie: działacze, studenci, robotnicy. Od nich nauczył się Mikuła mówić o zespołowych żniwach na polach bez miedz, o elektryfikacji i traktorach. – Zanim przyszło lato, poznałem wszystkich. Kilka wdów i samotnych kobiet z dziećmi, gospodarzy paru bogatszych, kowala i nauczycielkę, sołtysa. Kwaterę miałem w wywłaszczonym dworze Popławskich, nie zamieszkanym od wojny. Chłop z Zalesia, spytany, co jest w pałacu, odpowiedział: ”Nasrane i tyle”. Pracowałem i, z urodzenia i wychowania mieszczuch, uczyłem się wsi. Studenci i robotnicy przyjeżdżali jakby rzadziej, którejś nocy zagwizdał mi nad głową rzucony zza węgła kamień, sąsiedzi nie odpowiadali na pozdrowienia. Chciałem uciekać, ale towarzysze z powiatu nie pozwolili. ”Kołchoz” powstał z podworskiej, 30-hektarowej resztówki, nie obsiewanej od przedwojny, z gleb nieżyznych i nieurodzajnych. Zanim z PGR w Warzycach zdążył przyjechać traktor, nastała zima. – Z Jasła furmanką dostarczyli mi jałówkę i dwa konie: cały ”posag” nie mianowanego oficjalnie szefa, nie istniejącej w urzędowych dokumentach Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej ”Przebój” w Kurniawce. Marzłem w nie ogrzewanych, hrabiowskich pokojach i zaciskając zęby postanawiałem: nie zawiodę zaufania towarzyszy. Oni wiedzą najlepiej,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2000, 2000

Kategorie: Reportaż