Każdy nie tylko m o ż e wybierać spośród szerokiej oferty rynku, ale wybierać m u s i Kalendarz w społeczeństwie konsumpcyjnym jest bardzo prosty. Po rozpoczęciu roku szkolnego, który w sklepach trwa już od początku sierpnia, mamy 1 listopada, który na stoiskach ze zniczami zaczyna się w pierwszych dniach października. Kilka dni po odwiedzinach grobów bliskich mamy już w Polsce Boże Narodzenie – w marketach zaczynają królować mikołaje, choinki, bony promocyjne i świąteczne szaleństwo konsumpcyjne. Po świętach są jeszcze sylwester i Nowy Rok, przed którymi koniecznie trzeba nabyć odpowiednie gadżety zgodne z aktualną modą. I choć większość Polaków Nowy Rok wita w domu, to w mediach przez kilka dni wytwarza się atmosferę powszechnych balów i nowych kreacji rzekomo masowo wykupywanych w sklepach. Po sylwestrowych uciechach na początku stycznia ruszają noworoczne promocje i wyprzedaż. I tak do lutego, kiedy przez kilka dni obwieszcza się o nadejściu walentynek. Później to już tylko handel wielkanocny i rozpoczęcie nowego sezonu konsumpcji na pokaz, w okolicach majowego długiego weekendu. Dalej mamy przez kilka miesięcy okres namawiania ludzi do wydawania pieniędzy na wyjątkowe przeżycia urlopowo-wakacyjne. Później już można wracać do szarej rzeczywistości i zakasać rękawy, aby harować na kolejne oferty przemysłu organizującego tzw. czas wolny. Po co są święta w społeczeństwie rynkowo-kapitalistycznym? Nie będzie wielką przesadą stwierdzenie: po to, żeby ludzie kupowali, brali kredyty, a później jeszcze bardziej się zapracowywali i zamieniali w posłusznych niewolników, zamkniętych w klatce rynku. I nawet tak poważne tytuły jak „Polityka” włączają się w kampanię „przedświąteczną”, wydając reklamowy dodatek ze ściągą o potencjalnych prezentach. Przybysz z innej planety mógłby stwierdzić, że ludzie to takie dziwne istoty, które żyją tylko po to, aby pracować i konsumować. Rzeczywiście trudno znaleźć ostatnio w Polsce przestrzeń społeczną, która nie byłaby sferą handlową. Nawet prywatne rozmowy Polaków obracają się coraz częściej głównie wokół spraw związanych z zarabianiem i wydawaniem pieniędzy. Innych tematów zaczyna brakować. Przestrzeń publiczna zanika i zostaje skolonizowana przez logikę rynku. Wszystko może stać się towarem na sprzedaż. Począwszy od informacji, poprzez usługi obiecujące rozwiązać wszelkie troski życia człowieka, polityków, którzy zmieniają tylko swoje opakowanie, bo zawartość jest mniej istotna, na poszukiwaniach egzystencjalnych, w postaci poradników „jak poznać prawdę i nie żyć w toksycznym związku”, kończąc. Każdy nie tylko m o ż e wybierać spośród szerokiej oferty rynku, ale wybierać m u s i. Dla niektórych ta filozofia życiowa jest jedyną możliwą, jaka istnieje. Co więcej, nie jest traktowana jako zewnętrzny przymus, ale uznawana przez ogół uczestników toczącego się przedstawienia za zdroworozsądkowy, wręcz „naturalny” sposób na życie. Co wcale nie oznacza, że ta logika jest neutralna wobec interesów społecznych. Poza wielkim biznesem (sieciami sprzedaży, producentami wciąż nowych towarów, bankami udzielającymi lichwiarskich kredytów, mediami sprzedającymi reklamy) korzysta na tym głównie cały system kulturowo-polityczny, który nie musi stosować policyjnego przymusu wobec ogółu społeczeństwa ani uprawiać nachalnej propagandy na rzecz istniejącego ładu. Uwodzenie przez reklamę i obietnicę konsumpcyjnej nirwany bywa skuteczniejsze w narzucaniu ludziom ich marzeń, aspiracji i wizji całego porządku, w którym mają żyć – i dzięki podpowiedziom zawodowych urabiaczy opinii publicznej – „pragną żyć”. Bez konsumpcji cała gospodarka wpadłaby w tarapaty, wzrost gospodarczy zostałby zagrożony, a specjaliści od marketingu straciliby zajęcie. Dlatego chcąc ograniczyć zmartwienia ekspertów ekonomicznych i wspierać w patriotycznym czynie budowę polskiego kapitalizmu, powinniśmy wydawać pieniądze na wszelkie śmieci wychwalane przez reklamy. Im więcej, tym lepiej. Kto tego nie robi, jest – używając określenia Zygmunta Baumana – „ułomnym konsumentem”, który właściwie nie odgrywa roli pełnoprawnego obywatela w społeczeństwie konsumpcyjnym. Jedyną alternatywą w sferze wartości wobec błyskotek „kulturowego marketu” pozostaje w warunkach polskich archaiczna koncepcja zamkniętej narodowo-katolickiej wspólnoty. Wbrew pozorom obie propozycje potrafią jednak żyć ze sobą w symbiozie – symbolem pojednania polskiego „Dżihadu” z polskim „McŚwiatem” mogą być kaplice powstałe w hipermarketach. Kontrkultury, która odrzucałaby jednocześnie „kulturę towaru” i „kulturę plebanii”, jakoś nie widać w obiegu społecznym w Polsce. Nie jest to proces neutralny dla kształtu polskiej polityki. Nie mając bowiem własnej oferty kulturowej, trudno
Tagi:
Piotr Żuk








