Dojechaliście, to o co chodzi?

Dojechaliście, to o co chodzi?

Brazylijskie igrzyska oczami dziennikarzy

Wznoszę więc kielich za ideę olimpijską, która na kształt promienia przepotężnego słońca przedarła się przez mgły wieków i wraca, by blask radosnej nadziei rzucić na próg XX w. Te brzmiące dzisiaj archaicznie słowa wypowiedział ponad 100 lat temu człowiek renesansu, wizjoner Pierre de Coubertin, któremu zawdzięczamy rywalizację najlepszych z najlepszych o miano olimpijskiego czempiona. Francuski baron propagował ideę, w którą sam wierzył: „Istotą igrzysk nie jest zwyciężyć, ale wziąć udział. Nie musisz wygrać, bylebyś walczył dobrze”. Dawno już o tym zapomniano. Dzisiaj obowiązuje dewiza: „Na igrzyskach jest medal albo nic. Albo coś znaczysz, albo nie”. Dzięki zdobyczom techniki na bieżąco obserwujemy, śledzimy, komentujemy, oceniamy, porównujemy. O igrzyskach wiemy wszystko, no prawie wszystko, a to prawie robi różnicę. Dzięki ludziom, którzy są w Rio de Janeiro, postanowiliśmy pokazać czytelnikom inne strony olimpijskiej imprezy.


Dotknąć  olimpijskiego złota

Grzegorz Pajda, komentator telewizyjny

Jest pan w Rio od pierwszego dnia igrzysk.

– Zgadza się. Wszyscy mogliśmy odczuć, że igrzyska dość wolno się rozkręcały, bo na początku gospodarze nie byli w stanie pokonać pewnych problemów. Jednym z podstawowych jest chaos komunikacyjny. Kierowcy mówią tylko po portugalsku, a więc zero z nimi kontaktu. Kiedyś po sporych perypetiach dotarliśmy na plac przesiadkowy, a gość zarządzający ruchem łamaną angielszczyzną skwitował całą sytuację krótko: „Dojechaliście, to o co chodzi?”. Od pewnego momentu wszystko zaczęło sprawniej funkcjonować.

Dziennikarska codzienność.

– Przede wszystkim denerwująca niemożność porozumiewania się ze służbami organizatorów. Znajomość języków zerowa lub bardzo do tego poziomu zbliżona. Jeden z naszych kolegów się przeziębił. W centrum prasowym są lekarze mający nad nami czuwać, ale żaden z nich nie mówi po angielsku. Dziennikarz jakoś wreszcie się dogadał i lekarka wystawiła mu receptę, ale co z tego, skoro okazało się, że w aptekach nie znają takiego leku.

Kapryśna aura psuła nieco szyki organizatorom.

– Rzeczywiście, zima w Rio może być dokuczliwa. Wprawdzie śniegu nie było i popyt na sanki nie wzrósł, podobnie jak na opony zimowe, ale było tylko plus 21 stopni, deszcz, chmury, wiatr. Trudno, wskoczyłem w strój zimowy, założyłem długie spodnie. A o atmosferze w kręgu mojej dyscypliny, czyli podnoszenia ciężarów, nawet szkoda gadać.

Afera dopingowa długim cieniem kładzie się na ciężarach.

– Przygnębiająca i dołująca sytuacja z braćmi Zielińskimi oraz natłok sprzecznych informacji z pewnością mocno zmąciły radosną atmosferę olimpijskiego Rio. Do tego doszedł ogromny pech naszej jedynaczki Patrycji Piechowiak. Widać było, że do startu była bardzo dobrze przygotowana. Ze swoim rekordem życiowym rozprawiła się już w drugim podejściu. Rekord Polski był blisko. Kontuzja, szpital i ogromna rozpacz zawodniczki. Taki sport, takie życie. Najsmutniejsze jest to, że na występ Patrycji nie pofatygował się żaden z polskich dziennikarzy. Może inaczej – ja nikogo nie dostrzegłem. Dobrze, że przynajmniej wspierała ją grupka zawodników z innych dyscyplin. W sumie smutno. Po zawodach rozmawiałem z trenerem naszej reprezentacji Irkiem Pepłowskim. Tak zdołowanego człowieka dawno nie widziałam. Nie chciał nawet wracać do wioski. Podczas kolejnych kategorii widziałem z mojego stanowiska, jak siedział samotnie i zapewne rozmyślał o tym wszystkim. Myśleć ma o czym i nie tylko on.

Coś radośniejszego?

– Po sportowych emocjach przyszły jeszcze większe – osobiste. Po wielu latach spotkałem Zygmunta Smalcerza – mistrza olimpijskiego z Monachium. Serdecznościom nie było końca. Wszak komentowaliśmy wspólnie z Zygmuntem sporo najważniejszych imprez ciężarowych. Nasz były wspaniały mistrz jest w Rio z reprezentacją USA, którą prowadzi na tej imprezie po raz ostatni. Potem, jak oznajmił, definitywnie wraca do kraju. Już jesteśmy umówieni po ciężarowych zawodach w wiosce olimpijskiej. Szykują się długie Polaków rozmowy.

To kolejne igrzyska pod specjalną ochroną.

– Powszechna jest obecność wojska, różnego rodzaju policji oraz prawdopodobnie tajniaków. Ich nie rozróżniam, ale z pewnością wielu zostało przebranych za wolontariuszy. Mocno zbudowanych 30-latków, których się spotyka na każdym kroku, do takich funkcji chyba nie brali. Ochrona jest wszędzie, ale nie przeszkadza, a nawet czasami reprezentuje milszą twarz formacji siłowych. Widać sporo niedoróbek, ale – jak wspominałem – powoli to wszystko się dociera. Faktem jest, że przy wejściu jesteśmy poddawani szczegółowej kontroli. Do pewnego momentu nie wolno było wnosić butelek z wodą.

Macie możliwość porównania, podglądania, jak pracują inni, a także obejrzenia jakichś innych dyscyplin?

– W dniach, kiedy pracuję, nie mam najmniejszej szansy zobaczenia jakiejś innej konkurencji. W telewizji też raczej nie, chociaż mamy w hotelu ZDF i ARD. W telewizji brazylijskiej królują głównie swoi. W moich ciężarach bywa niespokojnie i ciekawie poza podestem. Wątek dopingowy naszych pomijam. Chińczycy byli tak pewni złota, że wyznaczyli do dekorowania człowieka wysoko postawionego we władzach ich federacji. Jednak chińscy trenerzy „błysnęli” zmysłem taktycznym i zostali bez złota i bez medalu. Li spaliła trzy podejścia w podrzucie. Wygrała Chinka z Tajwanu. Chińczyk z Chin przecież nie powiesi medalu Chince z Tajwanu. Szybko szukano zastępcy i po 30 minutach się udało. Niesmak pozostał. Skoro mowa o Chińczykach. Zrobiono mi zdjęcie z mistrzynią olimpijską i trzykrotną mistrzynią świata Deng Wei. Przemiła dziewczyna, dała mi potrzymać olimpijskie złoto. Piękne i ciężkie. To drugi złoty medal olimpijski, który miałem zaszczyt trzymać w rękach. Pierwszym był medal Mariana Kasprzyka z Tokio w 1964 r. Nie wiem dlaczego, ale dotknięcie olimpijskiego złota to duże przeżycie. W każdym razie dla mnie.


Strony: 1 2

Wydanie: 2016, 33/2016

Kategorie: Sport

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy