Donkiszoci w „zadżumionym” tygodniku

Donkiszoci w „zadżumionym” tygodniku

Stworzenie tygodnika „Sprawy i Ludzie” poprzedziły dramatyczne wydarzenia

Jestem jednym z „ostatnich Mohikanów” wrocławskiego i dolnośląskiego dziennikarstwa czasów tzw. komuny. Demokraci oskarżają nas o to, że kłamaliśmy. Odrzucam to pomówienie i dodam słowa patriotycznej pieśni: „Nie chcemy już od was uznania”. Akurat oni, żurnaliści III i IV RP, politycznie i ideologicznie całkowicie ze sobą przemieszani, uzurpują sobie prawo do określania ich prawdomównymi. W ogóle nie dopuszczają myśli, że także ich dotyczy cytowane w tej książce słynne dawniej powiedzenie poetki i dziennikarki Marianny Bocian: „Prawda to jest to, co powinno być, a nie jest”.
Powiadają ichmościowie demokraci, że nam, dziennikarzom tzw. komuny, mniej wolno. W swoich wspomnieniach „Ostatnie zapiski zgryźliwego dogmatyka” pisałem kilka lat temu, że „powinni się puknąć w miedziane czoła”, nim zaczną limitować nasze wolności; dziś dodam, by wsłuchali się, jak teraz brzmi to puknięcie. Mówili też, i wciąż tak brzęczą, że pomagaliśmy ukrywać trupa w szafie. No tak, no tak: redagowane przeze mnie „Sprawy i Ludzie” były jedynym w kraju tygodnikiem, który nie relacjonował farsy procesu zabójców ks. Popiełuszki. Ichmościowie tymczasem lamentują teraz przy mumii demokracji, a dla równowagi niektórzy z nich gonią po polskiej puszczy, by ideowo bratać się z „żołnierzami niezłomnymi”.
Napisałem tę książkę jako swoiste podzwonne dla koleżanek i kolegów, którzy mieli świadomość trafności słów poetki. Ta praca jest nadto prośbą do Czytelników, by sprawiedliwie osądzali ludzi dawnych mediów, tj. do 1990 r. (…)

Stworzenie tygodnika „Sprawy i Ludzie” poprzedziły burzliwe i dramatyczne wydarzenia. Na dzień 12 grudnia 1981 r. przypadały imieniny Aleksandra. U Olka Kubisiaka zebrali się liczni jego przyjaciele i znajomi. Rwetes na temat tego, co to też w nadchodzących dniach będzie, był niesamowity. Biesiadowali bowiem zarówno zagorzali zwolennicy, jak i przeciwnicy „Solidarności”. Gdy już wszyscy mieliśmy dobrze w czubie, jeden z aktywistów związku z politechniki podszedł do mnie i powiedział: „A ciebie, Bartosz, to powiesimy na jedwabnym sznurze”. Wstaliśmy z Jadwigą i wyszliśmy. Rano generał w telewizorze. Poszedłem do mieszkania córki i wziąłem wnuczkę na spacer po pobliskich ogródkach działkowych. Nie wiedziałem, co robić. Żona mi poradziła, by jednak pójść do redakcji. Na podwórzu kilkudziesięcioro koleżeństwa z wszystkich gazet. Za moim biurkiem – Zdzisław Balicki, który objął komendę. Milczał. Nie wiedział, co dalej. Zresztą i w KW nie wiedzieli. Ma być gazeta czy nie? Sprzeczne rozkazy nadchodziły do późnego wieczora. Stanęło na tym, że numer wyda zespół dziennikarzy dobranych z kilku redakcji. Na nasz wniosek, raz chwalony, to znów ganiony, miał ukazać się pod tytułem „Monitor Dolnośląski”. Metrampaż Janusz Kaczorowski miał kłopoty ze złożeniem wielgachnego tytułu. Do przywiezionego przez wojskowych materiału ze stosownym ogłoszeniem Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego i innych komunikatów dopisałem słowo od redakcji. Oto jego treść:

Do naszych Czytelników. Zamiast trzech dzienników – „Gazety Robotniczej”, „Słowa Polskiego” i „Wieczoru Wrocławia” Czytelnicy otrzymują dziś, 14 grudnia 1981 r., „Monitor Dolnośląski”. Zespół redagujący „MD” pojmuje jako pismo stanu wojennego ogłoszonego przez Radę Państwa PRL. Jak sam tytuł wskazuje, „Monitor Dolnośląski” przekazywać będzie dekrety, zarządzenia i postanowienia władz centralnych i lokalnych, komunikaty i informacje ułatwiające właściwe zrozumienie sytuacji i rozsądne, spokojne i odpowiedzialne zachowanie się społeczeństwa w tym wyjątkowym i trudnym okresie. Nadal głęboko wierzymy w to, że na tych łamach nigdy nie zajdzie potrzeba zamieszczania doniesień o rozlewie naszej polskiej krwi.
Sam zespół „MD” podejmuje swoją pracę w ramach wyznaczonych przez nakazy i zakazy stanu wojennego w Polsce. Oznacza to, że nasza informacyjna działalność poddana jest rygorom czasu, w którym nam wszystkim przyszło żyć. Inne to dziennikarstwo niż to, do którego Czytelnicy naszych trzech gazet przyzwyczaili się w ciągu kilkunastu ostatnich miesięcy. Przekonani o tym, że do naszej normalnej działalności dziennikarskiej prędzej czy później zdołamy powrócić, chcemy dziś prosić o zrozumienie rygorów obecnej naszej służby. Zespół Redakcyjny „Monitora Dolnośląskiego”.

Wezwany przed południem 14 grudnia do I sekretarza KW, prof. Tadeusza Porębskiego, który oburzony i wskazując na „wstępniak” „Monitora” pytał mnie: „Co to jest, co to jest?” i po mojej odpowiedzi, że to nasza, dziennikarzy, próba rozmowy z Czytelnikami, krzyczał: „A jak trzeba będzie, to się będzie i strzelać!”. Na to ja: „Wiesz, Tadeusz, takie na ramię broń to ja pierdolę”. Obróciłem się, trzasnąłem drzwiami i poszedłem sobie – jak myślałem – w siną dal. Na popołudniowym zebraniu aktywu Porębski zakomunikował, że Bartosz zrezygnował z funkcji redaktora naczelnego. Siedziałem tedy nazajutrz razem z Henrykiem Stokrockim w jego pokoju i topiliśmy naszą nieporadność w gorzale. Dwa dni później, gdy nadeszła wiadomość o tragedii w kopalni „Wujek”, wziąłem należny mi trzymiesięczny urlop.
Stanęło przede mną „leninowskie” pytanie. A co ja mogłem robić? Nie chciałem się poddać. Do KC PZPR zawiozłem pismo z programem tygodnika. Gdy KW PZPR blokowało moją inicjatywę, uruchomiłem zdalnie kierownika wydziału prasy, zaprzyjaźnionego dziennikarza poznańskiego Leszka Tokarskiego, który w mojej sprawie poszedł do „Grubego”, czyli Stefana Olszowskiego, sekretarza KC. Leszek dalekopisem przesłał mi dwa słowa: „Zgoda, rób”. Odpowiednie powiadomienia poszły do KW i do cenzury. Wiernopoddańczy aktyw komentował: „Beton pomógł betonowi”. Że niby „betonowy” Olszewski wspierał „swoich”.
Spieszyłem się, nie wiadomo bowiem było, jak dalej potoczą się sprawy. Robić – owszem chciałem, ale nie bardzo wiedziałem jeszcze, z kim mam podjąć się realizacji tego dość karkołomnego zadania. Rozesłałem wici. Krzysztof Dębek, Waldemar Koczewski, Wacław Dominik, trochę później Bogdan Daleszak zgłosili się sami. Moim zastępcą zgodził się zostać przyjaciel Andrzej Werka. Po „Wiadomościach” przejąłem świetną reportażystkę Edwardę Opoczyńską, grafika Roberta Szecówkę, fotoreportera Marka Grotowskiego i dwie panie z sekretariatu – Danutę Paszke i Tereskę Szczęsną. Na maszynistkę i gońca przyjęliśmy jeszcze Monikę Wierzbę. Przy przyjmowaniu jej do pracy od razu przyznała, że była w „sztabie” Barbary Labudy. Przez Monikę mieliśmy pożyteczne w pracy kontakty. Zespół uzupełniali Andrzej Gawlik z dawnego „Wieczoru Wrocławia” oraz Tadeusz Burzyński („GR”), którzy nie zostali zweryfikowani, ale których udało się odzyskać dzięki interwencjom w Warszawie. Tadeusz Lutogniewski w „randze” zastępcy redaktora naczelnego dbał o język publikowanych tekstów, uzupełniała go pani Ania Cieślarowa, wcześniej pracująca w wydawnictwie Ossolineum. Mieliśmy kilkoro półetatowców, m.in. dobrze piszącą i bardzo wrażliwą na krzywdy ludziom wyrządzane Grażynę Zwolińską.
Do doboru „załogi” miałem szczęśliwą rękę – z jednym wyjątkiem. Ponieważ żadna redakcja go nie chciała mieć u siebie, zgodziłem się na przyjęcie – też na zastępcę – Zygmunta Paprotnego. Ten dawniej dobry kolega nie chciał (może nie umiał) przestać siać fermentu, intrygował i do tego się lenił. Sprawiłem interwencją u dyr. Kawalca, że musiał odejść z „SiL”. Dołączył do nas tuż po filozofii bardzo zdolny felietonista Piotr Adamczyk, z czasem sekretarz naszej POP i jednocześnie taki swoisty „obrotowy” w kręgach opozycyjnej młodzieży z wyższych uczelni. On to po nastaniu demokracji nieludowej już jako redaktor naczelny „Słowa”, przechodząc obok mnie, rzucił: „Pan już u mnie publikować nie będzie”. Pisywałem wtedy komentarze międzynarodowe w istniejącej jeszcze „GR”, gdzie zabronił mi pisać były szef kolportażu w „Gazecie Wyborczej”, a teraz zastępca szefa Andrzeja Bułata i tu podobny zakaz z ust „naszego Piotrka”. Nastał dla mnie czas pełnego Berufsverbot. Przyjęty nieco później Jarosław Kałucki znalazł pracę w „Rzeczpospolitej” i zachowywał się przyzwoicie.
Najlepszy zespół – a takim był wedle mnie ten z „SiL” – nie zdołałby ciągnąć sam przez prawie osiem lat tak kontrowersyjnego tygodnika, gdyby nie ok. 300 autorów z uczelni z Warszawy, Poznania, Łodzi, Krakowa i Gdańska. To głównie ich polityczne i ideologiczne teksty, a także ostra między nimi polemika sprawiały, że cztery razy usiłowano nas rozwiązać. Najmocniej bulwersowały władzę teksty Ludwika Hassa, znanego jeszcze z przedwojennego Lwowa trockisty, który 17 lat pracował w kopalni w Workucie, przez trzy lata nie wychodząc na powietrze, a potem przez 16 miesięcy siedział w polskim więzieniu. Byli też „rewizjoniści”. Jakoś to przechodziło. I choć niejeden raz wyśmiewałem się w Orzeszku z I sekretarza KC PZPR, właśnie chyba pilnemu czytelnikowi tygodnika Wojciechowi Jaruzelskiemu zawdzięczaliśmy, że potrzebne mu „lewe” skrzydło ostało się do 1990 r.
O treściach „Spraw i Ludzi” pisać nie będę. Zrobiłem to szczegółowo w wydanych w 2009 r. „Ostatnich zapiskach zgryźliwego dogmatyka”. Tam też obszernie cytowałem liczne oceny zawarte w dokumentach KC PZPR na nasz temat. Mniej czepiali się ostrych, krytycznych wobec dawnej nomenklatury, a obecnie prywatnych geszefciarzy tekstów Krzysztofa Dębka czy Waldka Koczewskiego, nic nam nie mogli zrobić za demaskowanie przez Bogdana Daleszaka przestępczych praktyk wśród stróżów prawa z MO, bo mieliśmy na to dowody i świadków, albo za Andrzeja Gawlika krytykę może nie tyle „interesu polonijnego” (pan Soszyński), ile za jego zrastanie się z biurokracją. Wściekali się, zwłaszcza oceniający nas towarzysz Ludwik Krasucki, z powodu „nadmiernej pryncypialności”.
Różnie różni nas oceniali. Dobry znajomy, poznany podczas podróży do RFN Bohdan Osadczuk, napisał o nas w „Neue Zürcher Zeitung” i następnie w książce „Weisser Adler, Kreuz und Rote Fahne” („Orzeł Biały, Krzyż i czerwony sztandar”), że jesteśmy „organem opozycji robotniczej w Polsce”. A to nam zrobił niedźwiedzią przysługę! KC o tej książce zawiadomił, jak przypuszczam, red. Janusz Moszczyński. Tadeusz Nowakowski puścił przez Wolną Europę, że „komunistyczna władza ma z tym pismem kłopot”, a wrocławski poeta Jacek Łukasiewicz w zbiorze esejów „Rytm, czyli powinność – Szkice o książkach i ludziach po roku 1980” zarzucił nam, że byliśmy ideologicznym „pismem dla aktywu” służącym tworzeniu „zracjonalizowanej sekty”. Swój szkic o „SiL” określił jako „prolegomena do przyszłej monografii”, której do 2016 r. nie doczekaliśmy się, niestety.
W sumie 445 numerów tygodnika „Sprawy i Ludzie”, a także 44 numery wydawanego przeze mnie prywatnie miesięcznika to – cokolwiek by o nim powiedzieć – nie najgorsza część wrocławskiego dziennikarstwa. W „Encyklopedii Wrocławia” zabrakło dla „SiL” miejsca – przez „chochlik drukarski”, jak tłumaczył wydawca.
Mój przyjaciel, prof. Jan Kurowicki, jeden z najpłodniejszych i najlepszych autorów „SiL”, w zawartym w tomie esejów „Figury i maski w praktykach ideologicznych” tekście „Don Kichot jako bękart konieczności” kończy swój wywód o dawnych i współczesnych sprzecznościach, tudzież o wadach myślenia o czasach po prostu dawnych, takim podzwonnym:

Jedynie to daje nam ulgę, że pamiętamy własny bunt przeciw jego (dawnego ustroju – J.B.) świństwom i niegodziwościom, nawet jeśli był to tylko bunt Don Kichota. To nadawało kiedyś sens naszym działaniom i myśleniu. Nie uważamy więc siebie samych za straconych i też tylko beznadziejnie minionych, choć błąkaliśmy się jak zaczarowany bohater Cervantesa. Ale cóż więcej mogą pojedynczy ludzie, gdy są zdani tylko na swe marzenia i dobre intencje?
Sprawdziło się. Nic nie mogą. Próbowałem wydawać tytuł jako miesięcznik. Ukazały się 44 numery. Bardzo pomagał mi Marek Zagajewski. Demokraci wykończyli mnie nękaniem przez izbę skarbową i sądami. Pewna pani sędzia, która za „komuny” wydawała w Legnicy ostre wyroki na działaczy Solidarności, nie dopuszczając świadka Józefa Piniora, odrzuciła w drugiej instancji dowody i świadków, którzy mogli dowieść, że nowi bonzowie kradli. Są nadal w biznesie. Obrońcy tych bonzów – ot, chichot historii – wręczałem kiedyś, gdy prowadziłem „GR”, dyplom za najlepsze wyniki w redakcyjnym konkursie dla studentów „Primus Inter Pares”.
Dla równowagi z powyższym sądem prof. Kurowickiego, marksistowskiego filozofa i zdecydowanego lewicowca, warto, by swoista kakofonia głosów o „SiL” wybrzmiała tekstem Tadeusza Burzyńskiego „W czasie paradoksów” w ostatnim, 44. numerze miesięcznika wydanym 15 grudnia 1994 r.
Burzyńskiego najlepiej charakteryzuje tytuł jego stałego felietonu „Wątpię, więc jestem”. Teksty te najpierw były publikowane w „GR”, a potem przez dziewięć lat w przedstawianym tygodniku. Sławny stał się jako krytyk teatralny i autor zajmujący się kulturą. Pisząc o codziennościach i obyczajach w tamtym czasie, miał przy nigdy nieustających wahaniach jeden mocny punkt odniesienia: Matkę. Co ONA w konkretnej sprawie by myślała i mówiła – do tego odwoływał się bardzo często. Ta jego chybotliwość znalazła wyraz również w cytowanym tu pożegnalnym tekście. Poproszony przeze mnie o napisanie „swojego kawałka” do 44. numeru najpierw miał wątpliwość: „A co mnie obchodzi cała Bartoszowa zabawa w płynięcie pod prąd?”. Zreflektował się:

Ładnie to tak? Może chciałbyś „poprawić” swój życiorys, wyprzeć się tych lat przepracowanych w „Sprawach i Ludziach”? A może zapomniałeś, że gdy wylądowałeś na lodzie i zabrakło dla ciebie miejsca w gazecie, w której przepracowałeś 20 lat, właśnie Bartosz podał ci rękę, choć KW wybijało mu z głowy pomysł zatrudnienia takiego „zgniłka” jak ja?
Więc napisał.

„SiL” to ładny kawał mego dziennikarskiego życia, który wspominam miło i ze złością, z sentymentem i rozpaczą. […] Moim osobistym nieszczęściem było to, że niektórzy adresaci moich najambitniejszych artykułów wcale ich nie przeczytali, bo brzydzili się brać do ręki to pismo. Niejeden z ludzi, których szanowałem, dawał mi do zrozumienia, że pracuję w czasopiśmie „zadżumionym” […]. Opinie na jego temat nie były łaskawe, a często niesprawiedliwe. Nieraz musiałem stawać w obronie tygodnika, choć sam miewałem wobec niejednej publikacji sporo zastrzeżeń. […] Na drugiej, jak sądzę, cięższej szali wagi należałoby umieścić artykuły, reportaże, eseje, felietony, które mogły każdemu w owych czasach imponować wnikliwością, nieraz odkrywczością, a często odwagą […]. Bartosz wręcz od nas wymagał podejmowania tematów, jakich inni się bali. Nikt nie miał takich kłopotów i konfliktów z miejscowymi władzami.

Wspominając inspirację do napisania tekstu o Wrocławiu pt. „Wielki Grajdoł”, który sprowokował dyskusję o kulturze, opisuje następnie szczegółowo sprawę „fatalnej pomyłki przy ekshumacji i późniejszą świadomą mistyfikację oraz próby ukrycia prawdy o pochówku Witkacego”. Burzyński miał informację o pomyłce od znanego witkacologa prof. Deglera, uczestnika grupy polskich ekspertów, która pod kierownictwem ówczesnego ministra kultury prof. Aleksandra Krawczuka towarzyszyła procedurze ekshumacji. Autora „SiL” starano się nakłonić do ujawnienia przecieku o oszustwie, a sprawa nabrała wymiarów skandalu, ,dopiero gdy miesiąc później delikatnie doniósł o tym „Tygodnik Powszechny”.
Dla mnie – kończy Burzyński – tamte lata w „SiL” to tylko skażone subiektywizmem wspomnienie. Myślę, że już za niedługi czas ktoś sięgnie do pożółkłych roczników, przewertuje je i osądzi, czym był ten tygodnik w skomplikowanych latach 80. […] Dla mnie był to czas przedziwnych paradoksów. Uciekłem z partii, by trafić w towarzystwo lewicowców, trochę utopijnych, trochę zaślepionych, acz w niejednym przenikliwych. Byłem wśród nich outsiderem. Ale żyć pośród paradoksów widocznie jest mi sądzone. Bo w radykalnie zmienionym świecie też czuję się obco. Bartosz czasem komentuje moje niektóre dzisiejsze publikacje „nigdy bym nie podejrzewał, że napiszesz coś niczym bolszewik”.

Pochowano Burzyńskiego cztery lata później z wielkim katolickim ceremoniałem.

Fragmenty książki Juliana Bartosza Demon zapomnienia. O wrocławskich i dolnośląskich dziennikarzach czasów „komuny”, Agencja Wydawnicza CB Andrzej Zasieczny, Warszawa 2016

Wydanie: 2016, 41/2016

Kategorie: Media

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy