Mają w MSZ powiedzenie stare jak samo MSZ: co jest najważniejsze, żeby dostać dobre stanowisko? Pochodzenie. Bo za wszystkim trzeba pochodzić.
I to jest święta prawda, kolejne lata ją potwierdzają. Weźmy przykład zupełnie spoza głównego ministerialnego nurtu – ambasadę w Algierii. Od 2016 r. do marca 2023 r. ambasadorem był tam Witold Spirydowicz. Siedem lat! Czy dlatego, że był świetnym ambasadorem?
Cóż, Spirydowicz jest jednym z grupy urzędników pracujących w MSZ, dla której najważniejsza rzecz w CV wydarzyła się w roku 1981. Otóż był on działaczem NZS, jako student prawa zakładał NZS na Uniwersytecie Warszawskim. To mu dało i znajomości, i kolegów, i stempel właściwego pochodzenia (politycznego). Reszta to już było kapitalizowanie tamtej przygody.
Spirydowiczem w jego karierze w MSZ rzucało. Ktoś ciągle troszczył się, by miał posadę. W centrali był w różnych departamentach – w konsularnym, w prawno-traktatowym, w biurze kontroli i audytu, polityki europejskiej. Gdy odchodził, natychmiast o nim zapominano. Co do placówek, to pracował w ambasadzie w Wiedniu, był konsulem generalnym w Montrealu, ambasadorem w Maroku, aż wreszcie, w roku 2016, Witold Waszczykowski wysłał go do Algierii.
Tam Spirydowicz znalazł swoje miejsce. W ciszy i spokoju. Tak, że zupełnie zapomniano przy alei Szucha, że jest taki kraj. Aż w końcu ktoś załapał, że wypada zrobić rotację, więc po siedmiu latach Spirydowicz do kraju wrócił.
A gdy wrócił, ambasadą









